[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Wymyślił sobie fałszywy numer ubezpieczenia społecznego. Uzbrojony w stos nowych dokumentów,
otworzył skromny rachunek bieżący na drugie nazwisko. Imię i nazwisko dobrał sobie z rozmysłem:
Frederick Lazarus. Stał się przecież Aazarzem.
Pomysł uderzał prostotą: Richard Lively to człowiek z krwi i kości wiodący przykładne i bezpieczne życie.
Posłuży za bazę. Frederick Lazarus był natomiast od początku do końca zmyślony. Składał się jedynie z
fikcyjnych numerków. Mógł być grozny. Mógł być przestępcą. Stać go było na ryzyko.
DzIEWI
Mijały tygodnie i miesiące, stan New Hampshire spowiła zima.Ricky żył z dnia na dzień jako Richard
Lively,rozbudowując tymczasem powoli swoją drugą tożsamość jako Frederick Lazarus.
Lively chadzał w wolne wieczory na uniwersyteckie mecze koszykówki,
od czasu do czasu pilnował dziecka swojej gospodyni, która
nadzwyczaj szybko obdarzyła go zaufaniem. Dwa wieczory tygodnio
wo pracował od dziesiątej wieczór do drugiej nad ranem jako wolontariusz przy telefonie zaufania dla
samobójców - w ten sposób mógł
się przynajmniej w pewnym stopniu zrehabilitować za to, że nie poświęcił
dość uwagi nieszczęsnej Claire Tyson, kiedy zgłosiła się do niego przed laty.
Lazarus był zupełnie innym człowiekiem. Należał do klubu sportowego, gdzie samotnie pokonywał
wielokilometrowe dystanse na ruchomej bieżni, a w dalszej kolejności ćwiczył z ciężarkami. Zeszczuplał.
Rozrósł się w barach. Trenował samotnie w ciszy, którą mąciły tylko sporadyczne stęknięcia i miarowe
kroki na bieżni. Zaczął odgarniać swoje płowe włosy z czoła, mocno je przygładzając.
W sobotnie popołudnie pod koniec stycznia przez godzinę miło gawędził ze sprzedawcą w sklepie
sportowym na temat różnych typów broni. W piwnicy sklepu mieściła się strzelnica, gdzie sprzedawca
ochoczo pokazał Ricky'emu - który do tej pory nie miał broni w ręku -jak celować i zachować prawidłową
postawę, trzymając pistolet oburącz, tak by skupić się wyłącznie na celu, który pokaże się na muszce.
Ricky wystrzelał dziesiątki nabojów, od niewielkich automatycznych kaliber 22 poprzez magnum 357 i
9-milimetrowe lubiane przez stróżów prawa, a kończąc na czterdziestcepiątce, która szarpała ramieniem i
piersią po oddaniu strzału.
Zdecydował się na samopowtarzalnego rugera kaliber 9 mm z magazynkiem na piętnaście nabojów - taki
sam widział w teczce Medina, gdy jechali pociągiem na Manhattan.
Wypełniając formularz, by otrzymać pozwolenie na broń, wpisał fałszywy numer ubezpieczenia
społecznego, który zdobył właśnie na takie okazje.
- Potrwa kilka dni - poinformował go sprzedawca. - To i tak nic w porównaniu z terminami, jakie mają w
Massachusetts. Jak pan płaci?
Gotówką - odparł Ricky. - Plastik tylko komplikuje życie.
Za to ruger kaliber dziewięć milimetrów je upraszcza, dobrze mówię?
Ricky przytaknął.
- Wszak o to chodzi.
Pewnej nocy pod koniec wiosny, dziewięć miesięcy po własnej śmierci, Ricky rozmawiał bite trzy godziny
przez telefon z zagubioną młodą kobietą, pogrążoną w głębokiej depresji, która zadzwoniła w rozpaczy do
telefonu zaufania. Miała przed sobą na stole fiolkę tabletek nasennych. Rozmawiali o tym, jak wygląda jej
życie, a jakie mogłoby być. Starał się tchnąć nadzieję w każde swoje słowo, kiedy więc oboje powitali
wschód słońca, odłożyła grozną fiolkę i zapisała się na wizytę w klinice.
Wyszedłszy rankiem, bardziej ożywiony niż zmęczony po nocy, postanowił zdobyć pierwszą informację.
Po zakończeniu swojej zmiany na uniwersytecie dostał się za pomocą elektronicznej przepustki do
pracowni wydziału informatycznego. Było to kwadratowe pomieszczenie podzielone przepierzeniami, w
każdym boksie stał komputer podłączony do głównej sieci uniwersyteckiej. Zalogował się do jednego z
nich, wpisując swoje hasło. W teczce po lewej miał skromne informacje, jakie udało mu się zebrać w
poprzednim życiu na temat kobiety, której problem zbagatelizował.
Wiedział już, że przed dwudziestu laty, kiedy kobieta popełniła samobójstwo w Nowym Jorku, jej dzieci
przekazano pod skrzydła państwa do adopcji. Kiedy wpisał jej dane do wyszukiwarki, pojawiło się
zdumiewająco niewiele. Programy, za pomocą których błyskawicznie odszukał swoich krewnych, okazały
się w jej przypadku właściwie bezużyteczne.
Następnie przewertował książki telefoniczne północnej Florydy, bo w akcie zgonu znalazł adres jej
najbliższego krewnego z Pensa-coli. Gdy jednak sprawdził informację, okazało się, że mieszka tam już
ktoś inny.
Mimo wszystko postanowił zacząć swoje poszukiwania od tego miejsca. Zarezerwował bilet lotniczy i tak
ułożył sobie grafik, by wygospodarować trochę wolnego czasu. Wstąpił do sklepu z używaną odzieżą,
gdzie nabył tani, przewiewny czarny garnitur. Pewnie w takim chodziłby przedsiębiorca pogrzebowy.
Póznym wieczorem
na dzień przed wyjazdem, ubrany w służbową koszulę i robocze spodnie, zakradł się do budynku
uniwersyteckiego wydziału teatralnego. Za pomocą jednej z przepustek otworzył magazyn, w którym
przechowywano kostiumy do różnych sztuk wystawianych przez studentów. Szybko znalazł dokładnie to,
czego potrzebował.
Powietrze znad Zatoki Meksykańskiej było ciężkie i parne, jakby kryło w sobie grozbę. Kiedy Ricky
odetchnął nim kilka razy, przechodząc z klimatyzowanej hali lotniska do wypożyczalni samochodów,
poczuł w płucach wręcz oleiste gorąco, jakie nie nawiedzało przylądka Cod i Nowego Jorku nawet w
najbardziej upalnym okresie sierpnia.
Miał prosty plan: wynajmie pokój w tanim moteliku, a następnie uda się pod adres figurujący w akcie
zgonu Claire Tyson. Podpyta sąsiadów, czy nie wiedzą, gdzie przeniosła się jej rodzina.
Po krótkiej wędrówce znalazł Motel 6 usytuowany przy szerokim bulwarze, pełnym barów szybkiej obsługi
i tanich sklepików. Czuło się zapach powietrza znad pobliskiego oceanu, ale wody nie było widać, bo jak
okiem sięgnąć, jej widok zasłaniały nie kończące się rzędy placówek handlowych i krzykliwe szyldy.
Zameldował się jako Frederick Lazarus, zostawił w pokoju torbę podróżną i przeszedł przez parking do
całodobowego sklepu ogólnospożywczego. Kupił tam szczegółową mapę okolic Pensacoli.
Zabudowa wokół olbrzymiej bazy marynarki wojennej była jednolita: rzędy domków poprzecinane
żużlowymi dróżkami, wśród których rosły wypalone słońcem maciupeńkie trawniczki. Alejki były zadbane,
a domki świeżo odmalowane. Jednak im bardziej Ricky oddalał się od oceanu, tym stawały się
biedniejsze. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elpos.htw.pl