[ Pobierz całość w formacie PDF ]
śmigłowiec, wszystkie dziewczyny na boisku na chwilę przerwały grę i z
obawą spojrzały w górę.
Dokładnie jak się spodziewano, pan Mount stopniowo przybliżał się
do grupki nauczycielek. Jedną z najgorzej pilnowanych tajemnic szkoły
było, że pan Mount ma słabość do panny Highlander, olśniewającej
matematyczki siódmej klasy, zaledwie dwa lata po college'u. Każdy
siódmo- i ósmoklasista rozpaczliwie i w sekrecie się w niej kochał, a pan
Mount najwyrazniej też się nią interesował. Miał jakieś trzydzieści pięć
lat, był samotnym i jak dotąd najlepszym nauczycielem w całej szkole, a
szesnastu chłopaków z klasy prawie na siłę pchało go, żeby zalecał się
do panny Highlander.
Gdy pan Mount już wykonał swój ruch, zrobił to także Theo.
Słusznie założył, że uwaga nauczyciela zaraz skupi się na czymś
zupełnie innym niż dotąd i że właśnie nastał świetny moment, żeby
ulotnić się po cichu. I Theo, razem z jeszcze trzema chłopakami, powoli
odpłynął z boiska. Po chwili siedzieli już na rowerach i pędem oddalali
się od szkoły. Ekipa poszukiwawcza była teraz znacznie mniejsza. I to
celowo.
W skład wczorajszej wchodziło za dużo dzieciaków, mieli za dużo
różnych pomysłów i robili za dużo rzeczy, które mogli zauważyć
policjanci tacy jak Bard. Zresztą gdy teraz, w czasie lekcji, Theo i
Woody wzięli się do organizowania poszukiwań, znalazło się już mniej
ochotników. Niewielu kolegów Theo podzielało jego palącą potrzebę
odnalezienia April. Jasne, wszyscy się martwili, ale wielu uważało, że
poszukiwania prowadzone przez dzieciaki na rowerach to tylko strata
czasu. Policja ma przecież antyterrorystów, śmigłowce, psy i mnóstwo
ludzi. A skoro nawet oni nie potrafili znalezć April, dalsze poszukiwania
są bezcelowe.
Theo, razem z Woodym, Aaronem i Chase'em, wrócili do Delmont i
przez kilka minut kręcili się po ulicach, żeby się upewnić, czy policja
wszędzie już była. Nie zauważyli żadnych policjantów, więc szybko
zaczęli rozdawać ulotki i przyczepiać je do słupów. Obejrzeli kilka
pustych budynków, zajrzeli do paru opuszczonych mieszkań, przeczesali
zarośnięty rów melioracyjny, sprawdzili pod dwoma mostami.
Przeszukali już spory teren, kiedy starszy brat Woody'ego zadzwonił na
jego komórkę. Woody zamarł, posłuchał z uwagą, a potem oznajmił:
- Znalezli coś nad rzeką.
- Co?
- Nie jestem pewien, ale brat słucha policyjnej częstotliwości i
mówił, że gadają jak najęci. Cała policja tam jedzie.
- Jedziemy - oznajmił Theo bez chwili wahania.
Ruszyli pędem, wyjechali z Delmont, minęli Stratten College,
dotarli do centrum, a kiedy dojeżdżali do wschodniego końca Main
Street, zobaczyli, że aż się tam roi od radiowozów i policjantów. Ulica
była zablokowana, okolice mostu odcięte. Powietrze aż ciężkie od
napięcia. Do tego jeszcze hałas - nad rzeką unosiły się dwa śmigłowce.
Na chodnikach stali sklepikarze i ich klienci, gapili się w dal i czekali, co
się wydarzy. Cały ruch uliczny kierowano tak, żeby omijał most i rzekę.
Kiedy chłopcy się przyglądali, cicho podjechał do nich radiowóz.
Kierowca odsunął szybę i warknął:
- Co tu robicie?
Znowu funkcjonariusz Bard.
- Jezdzimy sobie na rowerach - odpowiedział Theo. - To nie jest
wbrew prawu.
- Boone, ty mi tutaj nie cwaniakuj. Chłopaki, jak was zobaczę gdzieś
w okolicy rzeki, to przysięgam, że zamknę.
Theo przyszło na myśl kilka rzeczy, jakie mógłby teraz powiedzieć -
z których wszystkie doprowadziłyby do jeszcze większych kłopotów.
Dlatego zacisnął zęby i uprzejmie oznajmił:
- Tak jest, proszę pana.
Bard uśmiechnął się zadowolony z siebie, a potem ruszył w stronę
mostu.
- Jedzcie za mną - oznajmił Woody.
Mieszkał w East Bluff, blisko rzeki, na łagodnym wzniesieniu, które
przechodziło w nadrzeczne niziny. To była podejrzana dzielnica, pełna
wąskich uliczek, ciemnych alejek, strumyków i ślepych zaułków.
Zasadniczo bezpieczna, chociaż miała swoje barwne opowieści o
dziwnych zdarzeniach. Ojciec Woody'ego, szanowany kamieniarz, całe
życie przemieszkał w East Bluff. Jego rodzina była duża, z mnóstwem
ciotek, wujów i kuzynów, a wszyscy mieszkali blisko siebie.
Dziesięć minut po spotkaniu z funkcjonariuszem Bardem chłopcy
już pędzili przez East Bluff wąską nieutwardzoną drogą, która pięła się
zygzakami obok rzeki. Woody zasuwał jak wariat, inni ledwo za nim
nadążali. Był w swoim żywiole, tymi ścieżkami jezdził, odkąd skończył
sześć lat. Minęli żwirową szosę, zjechali na łeb, na szyję ze stromego
wzniesienia, wystrzelili w górę po drugiej stronie i niezle podskoczyli,
zanim wylądowali na ścieżce. Theo, Aaron i Chase byli przerażeni, ale i
za bardzo podekscytowani, żeby zwolnić. I oczywiście bardzo nie chcieli
dać się przegonić Woody'emu, który zaraz by ich wyśmiał. Wreszcie ze
ślizgiem zatrzymali się na małym wzniesieniu, w trawiastej okolicy,
skąd zza kilku drzew już było widać rzekę.
- Chodzcie - polecił Woody.
Zostawili rowery. Aapiąc się pnączy, popędzili w dół klifu, na
skalną półkę, pod którą rozciągała się Yancey. Nic nie zasłaniało im
stamtąd widoku.
Kilometr, dwa dalej stały rzędy małych pomalowanych na biało
domów, gdzie mieszkały rzeczne szczury , a dalej most, po którym
teraz pełzały policyjne samochody. Po drugiej stronie rzeki, blisko
mostu, właśnie jechała karetka. Na łodziach siedzieli policjanci, kilku w
kombinezonach płetwonurków. Atmosfera wydawała się napięta, wręcz
gorączkowa. Kiedy zawyły syreny, policjanci nagle zaczęli się spieszyć,
a śmigłowce zniżyły lot, jakby przypatrując się wszystkiemu z góry.
Coś znalezli.
Chłopcy dłuższy czas przesiedzieli na klifie i niewiele mówili.
Poszukiwania, ratunek, wydobycie - cokolwiek to było - postępowały
wolno. Każdy myślał o tym samym, że właśnie oglądają prawdziwe
miejsce zbrodni, której ofiarą padła ich koleżanka, April Finnemore, i że
zrobiono jej coś strasznego, a potem wrzucono do rzeki.
Najwyrazniej już nie żyła, bo wydobywanie z wody, a potem jazda
do szpitala nie trwały zbyt długo. Pojawiło się jeszcze więcej
radiowozów, jeszcze więcej chaosu.
- Myślicie, że to April? - zapytał wreszcie Chase, nie mówiąc do
nikogo konkretnego.
- A kto inny może być? - warknął Woody. - Nie codziennie do
miasta przypływa jakiś trup.
- Wcale nie wiesz, kto albo co to jest - stwierdził Aaron.
Zwykle znajdował jakąś okazję, żeby pospierać się z Woodym,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]