[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Alima westchnęła i wypowiedziała po arabsku parę słów, które
znaczyły mniej więcej tyle, co francuskie bon appetit, amerykańskie
enjoy lub nasze  Smacznego!". Nie chcąc robić jej przykrości, Keira
zmusiła się do zjedzenia zupy, a wtedy na stole pojawiło się danie
główne, coś, co nazywało się hoot bcharmeela, a co okazało się
filetem z ryby w ostrym sosie pomidorowym z czosnkiem i chilli. Do
ryby podano pachnący szafranem ryż oraz pieprzną sałatkę z ogórków
i pomidorów. Keira nałożyła sobie jedynie mały kawałek ryby z
odrobiną ryżu; i tak - jak na jej możliwości - było to o wiele za dużo.
Grzecznie wymówiła się od napoju pomarańczowego, pączków i orze-
chów laskowych w miodowo-pomarańczowym syropie. Wyglądały na
bardzo słodkie, miała na nie ogromny apetyt, wiedziała jednak, że
66
R S
jeśli skosztuje choćby jeden, to pózniej nie zdoła się już powstrzymać.
Powiedziała to Alimie, która tym goręcej zaczęła ją namawiać.
- Nic nie szkodzi! - ucieszyła się serdecznie. - Zjedz wszystkie,
jeśli tylko masz ochotę. Mężczyzni kochają okrągłości, a ty jesteś
zbudowana jak chłopiec.
- Może jutro, dziękuję, trochę jestem zmęczona po podróży. -
Miała ogromną ochotę powiedzieć, że wcale nie szuka męża,
przynajmniej jeszcze nie teraz, ale ugryzła się w język.
Alima wyglądała na nieco zawiedzioną, lecz nie nakłaniając już
Keiry do jedzenia, przyniosła zieloną herbatę, którą tutaj - a nie kawą,
kończył się posiłek. Do szklanki w srebrnym ozdobnym koszyczku
popłynął z dzióbka misternie rzezbionego dzbanka przejrzysty, wonny
napój. Alima wsypała do niego płatki róży, dodała miód i dopiero
wtedy podała szklankę gościowi. Kiedy Keira powoli i z
namaszczeniem upiła parę łyków, Arabka wyjęła flet, zagrała na nim
jakąś melodię, a potem zanuciła starą marokańską piosenkę, którą -
jak powiedziała - śpiewali niegdyś pasterze wypasający trzody u
podnóża Atlasu.
Keira czuła, że kleją się jej powieki. Muzyka wpłynęła na nią
kojąco; nie pamiętała już, kiedy odczuwała taki spokój. Przed
położeniem się do łóżka wyszła na chwilę na balkon, żeby sprawdzić,
czy okno jest dokładnie zamknięte. Noc była ciepła i upajająca. Na
niebie barwy dojrzałego winnego grona, jak cienki srebrny dysk, na
którego wspaniałej, równej tarczy wybito wyrazne ślady, wisiał
księżyc. Ten sam świecił teraz nad Londynem, ale tutaj, nie skazany
67
R S
na konkurencję milionów świateł, wydawał się jakby inny, wolny.
Powietrze było duszne od intensywnych zapachów - ciężkiej woni róż,
drzew pomarańczowych i cytryn, oliwek i cyprysów. Obecność
człowieka zwabiła też natychmiast roje owadów. Komary
przywabione ciepłem ludzkiej skóry raz po raz pikowały w dół,
wyłaniając się na moment z księżycowego światła. Opędzała się od
nich jak mogła, ale wiedziała, że jeśli zaraz nie skryje się w pokoju i
wszystkiego szczelnie nie pozamyka, rano będzie cała pokąsana. Z
ciemności dochodził wysoki, przenikliwy śpiew i muzyka, rytmiczne
przyklaskiwanie i dalekie wycie łańcuchowego psa pilnującego
bazaru. Londyn wydawał się światem z innej planety.
Następnego dnia Hasan i Jasmin zawiezli ją do Tangeru. Gdy
znalezli się w labiryncie krętych, wąziutkich uliczek kazby, nie
odstępowali jej ani o krok. Część uliczek przykrywały drewniane
dachy, dzięki czemu można w nich było znalezć choć odrobinę chłodu
i cienia. Jasmin miała zrobić zakupy do domu, poszli więc najpierw
do niezwykłego sklepu z przyprawami. Na półkach piętrzyły się tu
rzędy ogromnych, szklanych słoi wypełnionych ziarnem, suszonymi
liśćmi i wonnymi korzeniami. Niektórych z nich Keira nie znała
nawet z nazwy. Fascynujące okazały się też maleńkie, mroczne
sklepiki-warsztaty, w których bezpośrednio od rzemieślnika,
siedzącego zazwyczaj na klepisku i zajętego pracą, można było kupić
prawdziwe cacka ze srebra i złota. Keira wybrała kolczyki i bransolet-
68
R S
kę, a także - gdzie indziej już - postanowiła kupić sobie nowy
wschodni kaftan i sandały z delikatnej, wytłaczanej skóry.
Dokądkolwiek poszli, wyciągały się w ich stronę lepkie,
brązowe rączki żebrzących dzieci. Hasana jednak nie wzruszały ich
natarczywe uśmiechy ani błagalne spojrzenia. Krzyczał coś surowo po
arabsku i wymachiwał packą na muchy, z którą nie rozstawał się na
targu. W południowym słońcu, nad rozłożonymi na straganach
owocami i warzywami, brzęczały roje much i komarów, lęgnących się
w otwartych rynsztokach.
Keira siedziała właśnie na skórzanym stołeczku w wąskim,
ciemnawym warsztacie, przymierzając w obecności usłużnej,
zakrywającej twarz, żony obuwnika kolejną parę sandałów, gdy w
drzwiach sklepiku mignęła sylwetka wysokiego mężczyzny w białej
dżelabie. Głowę miał zasłoniętą, lecz wymykający się spod kaptura
czarny kosmyk włosów i profil opalonej, ogolonej twarzy wydał się
jej znajomy. Findlay?! Przeszedł tak szybko, że nie zdążyła nabrać
pewności i pomyślała, że to wyobraznia płata jej głupie figle. Mimo to
zerwała się ze stołka i wybiegła przed sklep, ale było już za pózno.
Bzdura, zadecydowała niecierpliwie. Jakim cudem miałby się teraz
znajdować w Maroku? Jest przecież setki kilometrów stąd, w
Londynie. Wez się w garść, dziewczyno. Do tego już doszło, że wszę-
dzie go widzisz, chyba naprawdę zwariowałaś. Zapłaciła za sandały i [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elpos.htw.pl