[ Pobierz całość w formacie PDF ]
oczy się zamykały. Gwiazdy to mi gasły, to mi błyskały, a zawsze dalej, coraz dalej, coraz ciemniej.
Wtem lekkie wstrząśnienie mojej nogi i przeciągnięte: Pst!... wraca mnie w świat, z któregom się był
już na pół wyśliznął. Podnoszę głowę. Mój przewodnik wyciągnął rękę na lewo, trochę przed siebie,
ale milczał jak kamień. Pojął on, w ciemię nie bity, że milczenie nam jak kamedułom do zbawienia
było koniecznie potrzebne. Nie mógł zapomnieć i o swoim brzuchu: ten niewiele miejsca zajmował,
aby mógł być zupełnie bezpieczny w razie, gdyby jaki szelest ściągnął strzały w naszą stronę.
Prawda, że w nocy trudno trafić, ale diabeł nie śpi i chybnej kuli można w drogę wjechać.
Spojrzałem w stronę wskazaną i postrzegłem w znacznym jeszcze oddaleniu ognie biwaków. Co
chwila zmieniało się ich położenie względem nas. To nam się zdawało, że są na lewym, to, że na
prawym brzegu, to, że prosto w sam ich środek płyniemy, to znowu, że nas nie powinny niepokoić, bo
to jakiś obóz daleki od naszych brzegów... że nawet już niby za nami. Potem czas jakiś - wszystko
znikło, ciemno - aż nareszcie skręcając nagle ujrzeliśmy rzekę niby słup przed sobą. Lewy brzeg
oświetlony, a prawy czarny leżał przed nami, jak dzień i noc, jak życie i śmierć. Niektóre ognie nie
były daleko od wody, bo ich odblask padał na rzekę jak poprzeczne szczeble, co się kurczyły albo
przeciągały, w miarę jak się płomień wznosił albo opadał. Zbliżyliśmy się jeszcze więcej do
prawego brzegu. Wiosła spoczęły. Prąd nas posuwał. Słyszałem oddech grubula. Nie było
wprawdzie podobieństwa, aby nas zasłyszano - tym więcej, że ognie jeszcze świeże, cienie
przesuwające się poprzed nie, pluśnięcia wody, nareszcie i szmer dochodzący na nasze spotkanie,
wszystko kazało wnosić, że obóz był w pierwszych chwilach roztasowania, a wtenczas każdy jak w
młynie własnego głosu nie słyszy. Zbliżaliśmy się - zrównali - w obozie coraz głośniej - w czółnie
coraz ciszej. %7łe zaś obóz stał, a my płynęli, musieliśmy najnaturalniejszym sposobem minąć go na
koniec. Niknęły za nami powoli światełka, jak owe iskry ze spalonego papieru, na które mówiono mi
w dzieciństwie, że to zakonnice spać idą. Kręcą się... biegną... jedna po drugiej gasną... wszystkie
zgasły... śpią wszystkie. Ileż to drogich iskierek już nam nie zgasło!... sercu tylko świecą, świecić nie
przestaną.
Noc znowu czarna zaległa świat nad nami i przed nami. Cośmy widzieli, snem się zdało. Mój
urzędnik pytla zaczął głośniej sapać, przemówił nawet parę razy, ale jeszcze szepcąc, zapewne przez
uszanowanie dla niedawnej przeszłości. Podobny w tym do dworaka, co za zamkniętymi już
drzwiami jeszcze się kłania albo co uśmiech fałszywy aż do domu przynosi. - Jestżeś Waćpan pewny
- zapytałem go stawiając nogę na lądzie - żeśmy Moret nie minęli? - Ah, par exemple! - odrzekł. -
No, kiedy: par exemple, idzmy dalej. - Szliśmy obydwa, on naprzód, a ja za nim, nie bardzo
spiesznie, bo ślisko i ciemno. Nareszcie światło z okna i chrapliwe: - "Qui vive?" - uderzyło nas
razem w oczy i uszy.
Dla oficera sztabowego, pędzonego ciągle jakby złym duchem po drogach, ścieżkach,
manowcach, dniem i nocą, zapytanie: "Qui vive?" - jest zanadto wielkiej wagi, aby mógł nie znać
wszystkich tegoż odcieni. Pędząc z nocnym wichrem jak Der wilde Jger, częstokroć przez nie
wychłódłe jeszcze pola bitwy, woła: "Qui vive?" - do konia, co się o trzech nogach dowlókł do
drogi, woła do drzewa, co się opodal czerni, woła czasem do niczego. Ciekawość nieustanna, ale do
przebaczenia - i lis po kniei goniony pytałby się: "Qui vive?" niezawodnie, gdyby mógł przemówić.
Jeżeli nawet wjedzie (oficer rozumie się) na nieprzyjacielską placówkę, jego "Qui vive!" staje mu
się chwilową tarczą. Alarmuje nim drugich, kiedy sam tymczasem cofa się podług metody zwanej:
"W nogi!" Dlatego "Qui vive" zawsze ma na języku, dlatego i sposób, w jakim je usłyszy, odkrywa
mu wyraznie, z kim ma do czynienia. I tak: "Qui vive!" głośne, przeciągłe, jakby echa wyzywające,
oznacza dobrego żołnierza - zdaje się mówić: "Stój, bo ci w łeb strzelę". Wrzaskliwe, ale prędko,
krótko wyrzucone zdradza rekruta - mówi: "Odpowiadaj czym prędzej, bo mnie tu samemu długo stać
niemiło" - albo też: "Uciekaj! bo ja ucieknę!" Chrapliwe nareszcie, a grubym głosem wyrzeczone,
znamionuje indywiduum, które niespodziewanymi okolicznościami zostało pchnięte w zawód
rycerski, podobne jest do śpiewu dziecka, kiedy musi przez ciemny pokój przechodzić. Na "Qui
vive!" pierwszej kategorii, nim odpowiesz, możesz zażyć tabaki. Na drugiej zaś i trzeciej
odpowiadaj jak najspieszniej, bo gdzie dusza na ramieniu, tam palec na cynglu. Krzyknąłem też:
"France!" - aż się wzdrygnął, aż się straż cofnęła. Otwieram drzwi, wchodzę do małej, słabo
oświeconej izdebki i obraz nieraz dawniej na płótnie widziany, przedstawiający jaką scenę z
rewolucji francuskiej, stanął mi żywy przed oczy. Kilkunastu chłopów w bluzach, sabotach,
ładownice przez plecy, karabiny w rękach składało malownicze grupy. Gdzieniegdzie i kapelusz
stosowany odznaczał się powagą wieku i ogromną trójkolorową kokardą. Nie dostawało tam tylko
wyrazu w uściech: Citoyen i napisu na drzwiach: Ici on se tutoye. - Fermez, s'il Vous plait. Pikieta
czerwieniła się w szklankach i na nosach, a język jak w pantoflach skłonniejszym zdawał się
wymówić: Vive la Rpublique! jak: Vive 1'Empereur! Omyłka wszakże, którą w onym czasie można
było drogo przepłacić. Może i nieszczęsny Gonaut omylił się krzycząc w Troyes: Vive le Roi! a
jednak rozstrzelano go na piękne. To było za ostro, wyznać trzeba, bo jużcić każdemu wolno życzyć
zdrowia, komu się podoba, kichnie czy nie kichnie. Jeżeli za słowo zabijać będziemy, jakaż kara za
[ Pobierz całość w formacie PDF ]