[ Pobierz całość w formacie PDF ]

poinformować go o swoich ostatnich wyczynach i planach  albo Luke, który
odzyskał siły i chce prosić o pomoc w ataku na Twierdzę. Przyszli mi do głowy,
ponieważ ich właśnie najbardziej chciałem uniknąć. %7ładnemu nie spodobałoby
się to, co zamierzyłem, chociaż każdemu z całkiem innych powodów.
Zew osłabł i zniknął, a ja ruszyłem dalej ścieżką, minąłem żywopłot i wkro-
czyłem do ogrodu. Nie chciałem tracić zaklęcia na maskowanie swej obecności,
więc skręciłem w lewo. Alejka prowadziła przez liczne altany, gdzie byłem mniej
widoczny dla kogoś, kto akurat wyjrzałby przez okno. Mógłbym się przeatuto-
wać, ale karty zawsze doprowadzają do głównego hallu. Nie wiedziałem, kogo
tam zastanę.
Oczywiście, i tak musiałem tamtędy przejść. . .
Wróciłem trasą, którą opuszczałem pałac: przez kuchnię. Po drodze zrobiłem
sobie kanapkę i popiłem mlekiem. Potem tylnymi schodami wszedłem na piętro
i przekradłem się do swoich komnat. Nikt mnie nie zauważył.
Na miejscu przypasałem miecz, który zostawiłem przy łóżku, sprawdziłem
klingę, odszukałem mały sztylet i wsunąłem za pas po prawej stronie. Sztylet po-
chodził z Chaosu  prezent od nurka Otchłani, Borquista, któremu napisałem
kiedyś wstęp, co doprowadziło do patronatu (Borquist był niezłym poetą). Do
wewnętrznej części lewego rękawa przypiąłem Atut. Umyłem ręce i twarz, wy-
szorowałem zęby. A potem nie mogłem już wymyślić pretekstu do dalszej zwłoki.
Musiałem iść i zrobić coś, czego się bałem. Było to konieczne do realizacji planu.
Nagle ogarnęło mnie pragnienie, by wypłynąć żaglówką na morze. Albo choćby
139
poleżeć na plaży. . .
Wyszedłem i ruszyłem na dół drogą, którą wchodziłem. Skierowałem się ma-
ło używanym korytarzem na zachód. Nasłuchiwałem, czy nie rozlegną się czyjeś
kroki albo głosy, a raz schowałem się do komórki, żeby przepuścić jakąś gru-
pę. Wszystko, byłe tylko o chwilę dłużej uniknąć wykrycia. Wreszcie skręciłem
w lewo, przeszedłem kilka kroków i czekałem prawie minutę, zanim wszedłem
w główny korytarz, prowadzący obok wielkiej, marmurowej sali jadalnej. Nikogo
w polu widzenia. Dobrze. Biegiem dotarłem do najbliższego wejścia i zajrzałem.
Doskonale.
Sala była pusta. Nie używano jej codziennie, ale nie miałem pojęcia, czy dzi-
siaj nie zdarzy się jakaś szczególna okazja. . . choć pora nie była odpowiednia na
posiłek.
Przeszedłem przez salę. Na jej tyłach znajduje się ciemny, wąski korytarz.
Strażnik stoi zwykle przy wejściu albo przy drzwiach na drugim końcu. Członko-
wie rodziny mają prawo wstępu, chociaż wartownik notuje ich przejście. Jednak
przekaże informację zwierzchnikowi dopiero składając raport po zejściu z poste-
runku. Wtedy nie będzie to już miało znaczenia.
Tod był niski, krępy i brodaty. Kiedy mnie zauważył, wykonał  prezentuj
broń toporem, który jeszcze przed chwilą stał oparty o ścianę.
 Spocznij. Dużo roboty?  spytałem.
 Prawdę mówiąc nie, sir.
 Schodzę na dół. Mam nadzieję, że są tu jakieś latarnie. Nie znam stopni tak
dobrze jak pozostali.
 Sprawdziłem, kiedy obejmowałem służbę. Zapalę jedną, sir.
Uznałem, że lepiej zachować energię, którą zużyłbym na zaklęcie ognia.
Wszystko może pomóc. . .
 Dziękuję.
Otworzył drzwi i kolejno zważył w ręku trzy latarnie, stojące w schowku po
prawej stronie. Wybrał drugą, wyniósł na korytarz i zapalił od wielkiej świecy
w lichtarzu.
 To chwilę potrwa  uprzedziłem go.  Pewnie skończysz służbę, zanim
wrócę.
 Oczywiście, sir. Proszę uważać.
 Będę, możesz mi wierzyć.
Krążyłem w koło po długich, spiralnych schodach. Niewiele widziałem. Tyl-
ko w dole płonęły w szybie osłonięte świece, pochodnie na ścianach i wiszące
latarnie, potęgując lęk wysokości bardziej niż absolutna ciemność.
Pode mną były tylko te punkty światła; nie widziałem ani odległej podłogi,
ani ścian. Jedną ręką trzymałem poręcz, w drugiej ściskałem latarnię. Wilgotno
było tu w dole. Powietrze trochę stęchłe. Nie mówię już o zimnie. Raz jeszcze
140
spróbowałem policzyć stopnie. I jak zwykle gdzieś po drodze straciłem rachunek.
Przy następnej okazji. . .
Myślami wróciłem do tego dalekiego dnia, gdy pokonywałem tę drogę wie-
rząc, że zmierzam ku śmierci. Nie umarłem, ale teraz niezbyt mnie to pocieszało.
To była potworna próba. I możliwe, że teraz coś pokręcę, usmażę się albo rozwieję
jak dym.
W koło, w koło. W dół, w dół. Nocne myśli wczesnym popołudniem.
Z drugiej strony Flora wspomniała kiedyś, że za drugim razem jest łatwiej.
Trochę wcześniej mówiła o Wzorcu i miałem nadzieję, że nie zmieniła tematu.
Wielki Wzorzec Amberu, Symbol Porządku. Dorównujący mocą Wielkiemu Lo-
grusowi w Dworcach, Znakowi Chaosu. Napięcie między nimi tworzy wszystko,
co ma znaczenie w tym świecie. Wystarczy związać się z którymś, stracić pano-
wanie i koniec. Trzeba mojego szczęścia, żeby się związać z oboma. Nie ma niko-
go, z kim mógłbym porównać doświadczenia. Nie wiem, czy to utrudnia sprawę.
Chociaż na moje ego dobrze wpływa świadomość, że znak pozostawiony przez
jeden z nich czyni ten drugi trudniejszym. . . a one pozostawiają swój znak. Oba.
Na pewnym poziomie rozrywają człowieka na części i składają według schematu
otchłannych kosmicznych reguł. Brzmi to dumnie, szlachetnie, metafizycznie, du-
chowo i pięknie, ale tak naprawdę tylko przeszkadza. To cena, jaką trzeba zapłacić
za pewne możliwości. Jednak żadne kosmiczne reguły nie nakazują się z tego cie-
szyć.
Logrus i Wzorzec umożliwiają wtajemniczonym samodzielne podróże przez
Cień. . . a Cień to dość ogólna nazwa potencjalnie nieskończonego zbioru wariacji [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elpos.htw.pl