[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nale\ał teraz Boone, a ten związek stawał się nie do zniesienia. Nie-ludzie, anty-
szczep, ludzki worek rozwiązany i zszyty na powrót z księ\ycem w środku.
A teraz, zanim zdołał ich poznać, i kiedy poznał właściwie z własnego
doświadczenia - tracił ich. W swoich komórkach znajdowali siłę do odlotu i wznosili
się w noc.
- Za pózno - powiedział znów, a ból rozstania sprawił, \e w jego oczach
pojawiły się łzy.
Ucieczka członków Plemienia nabierała rozpędu. Wszędzie otwierały się
drzwi, przewracały płyty kamienne, a duchy pojawiały się w niezliczonych kształtach.
Nie wszystkie ulatywały. Niektóre wychodziły jako kozioł czy tygrys i biegły przez
płomienie do bramy. Większość występowała samotnie, lecz część (ani śmierć, ani
Midian nie osłabiły ich płodności) szła z rodzinami liczącymi sześć i więcej osób,
niosąc najmłodsze dzieci na rękach. Boone był świadkiem mijania pewnej epoki;
końca, który zaczął się w chwili, gdy po raz pierwszy postawił stopę na terytorium
Midian. Boone miał świadomość tego. To on stał się sprawcą zniszczenia, chocia\
nie podpalił ani nie przewrócił \adnego grobowca. Ale on przyprowadził do Midian
ludzi. Dokonując tego, zniszczył miasto. Nawet Lori nie mogła go nakłonić, by
rozgrzeszył się z tego. I ta myśl kusiła, by rzucić się w płomienie. Ale usłyszał
dziecko wołające jego imię.
Dziewczynka zachowała ludzką postać w stopniu pozwalającym u\ywać słów.
- Lori - powiedziała.
- Co z nią?
- Złapała ją Maska.
Maska? To mógł być tylko Decker.
- Gdzie?
2
Blisko, coraz bli\ej.
Wiedząc, \e nie mo\e go wyprzedzić, spróbowała go uniknąć i iść tam, gdzie,
jak miała nadzieję, on nie pójdzie. Ale on zbyt się napalił na jej \ycie, aby dać się
wykiwać. Podą\ył za nią na obszar, gdzie ziemia eksplodowała pod stopami, a
wokoło padał deszcz dymiących kamieni.
Ale to nie jego głos zawołał:
- Lori! Tędy!
Rzuciła rozpaczliwe spojrzenie, a tam - Bo\e, błogosław go! - stał Narcyz.
Skinął na nią. Zeszła ze ście\ki, a właściwie czegoś, co kiedyś nazywało się ście\ką,
w jego stronę, nurkując między mauzoleami, kiedy rozlatywały się witra\e, a w
smudze cienia znajdowały schronienie gwiazdy. Podziwiała ten skrawek nocnego
nieba. Nale\ał do Pana Niebios.
Zapatrzona, zwolniła krok i to okazało się fatalne w skutkach. Maska
zmniejszyła odstęp między nimi i chwyciła ją za bluzkę. Rzuciła się do przodu, aby
uniknąć pchnięcia, które powinno nastąpić, upadła, rozdzierając materiał. Tym razem
człowiek-Maska miał ją. Gdy złapała się muru, aby podzwignąć ciało na nogi, poczuła
dłoń w rękawiczce na karku.
- To ten skurwysyn? - krzyknął ktoś.
Podniosła wzrok i ujrzała Narcyza na drugim końcu przejścia między
mauzoleami. Sprytnie zwrócił na siebie uwagę Deckera. Uchwyt na jej szyi zel\ał.
Nie wystarczyło to, aby wyśliznęła się na wolność, ale gdyby Narcyz zdołał skupić na
sobie uwagę, sztuczka mogła się udać.
- Mam coś dla ciebie - powiedział i wyjął ręce z kieszeni, aby pokazać
srebrzyste haki na kciukach.
Uderzył hakami o siebie. Posypały się iskry.
Decker pozwolił szyi Lori wyśliznąć się z jego palców. Poza zasięgiem
Deckera, zaczęła z trudem iść do Narcyza. On kroczył przejściem w jej stronę, a
raczej w stronę Deckera, w którym utkwił wzrok.
- Nie - wysapała. - On jest niebezpieczny.
Narcyz usłyszał, wyszczerzył zęby na to ostrze\enie, ale nie odpowiedział.
Sunął tylko dalej do niej, \eby zastąpić drogę zabójcy.
Lori obejrzała się. Kiedy parę mę\czyzn dzielił jard, Maska wyciągnęła z
kieszeni drugi nó\, o ostrzu szerokim jak maczeta. Zanim Narcyz zaczął się bronić,
rzeznik wykonał szybkie cięcie w dół, które za jednym zamachem oddzieliło lewą
rękę Narcyza w nadgarstku od reszty ciała. Potrząsając głową, Narcyz zrobił krok
wstecz, lecz człowiek-Maska zdą\ył, podniósł maczetę po raz drugi i zagłębił w
czaszce ofiary. Cięcie rozpłatało głowę Narcyza od skalpu po kark. Takiej rany nie
prze\yłby nawet \ywy człowiek. Ciało Narcyza zaczęło się trząść, a potem, jak
Ohnaka w potrzasku światła słonecznego, z trzaskiem rozpadło się, wydając przy
tym cały chór skowytów i jęków i uleciało.
Lori wydała jeden jęk, ale stłumiła następne. Nie było czasu na opłakiwanie.
Jeśli będzie czekała i uroni choćby łzę, Maska dopadnie ją, a całe poświęcenie
Narcyza pójdzie na marne. Zaczęła się cofać. Po obu jej stronach dr\ały mury.
Wiedziała, \e powinna biec, ale nie mogła się oderwać od widoku Maski. Tkwiąc
wśród owoców swej rzezi, Decker nadział połówkę głowy Narcyza na ostrze
wspanialszego ze swych no\y, potem oparł nó\ na ramieniu, jak trofeum, zanim
podjął pogoń.
Teraz wybiegła z cienia mauzoleów na główną aleję. Nawet jeśli pamięć
mogła jej dać jakieś wskazówki, wszystkie pomniki wyglądały ju\ tak samo: jedno
rumowisko. Nie odró\niłaby północy od południa. Gdziekolwiek by się nie odwróciła -
te same ruiny i ten sam prześladowca. Jeśli miał za nią iść wiecznie (a zamierzał), po
có\ \yć w strachu? Niech skończy z tym w swoim stylu, na ostro. Jej serce nie zdoła
ju\ bić szybciej.
Gdy tak przygotowywała się, by pójść pod nó\, wybrukowany odcinek alejki
między nią a jej rzeznikiem otworzył się z trzaskiem i kłąb dymu oddzielił ją od Maski.
Chwilę pózniej rozstąpiła się cała alejka. Upadła. Nie na ziemię. Nie było ju\ ziemi.
Upadła w ziemię.
3
- ...upada! - powiedziało dziecko. Szok niemal wytrącił ją z ramion Boone a.
Podtrzymał ją. Gwałtownie schwyciła go za włosy.
- Ju\ dobrze? - spytał.
- Tak.
Dziecko sądziło, \e towarzystwo Ashbery ego nie było im potrzebne. Zostawili
go więc samemu sobie w wirze wydarzeń, a oni poszli szukać Lori.
- Naprzód - powiedziała swojemu oddziałowi. - To niedaleko.
Ogień dogasał, po\arłszy wszystko, czego mógł dotknąć swoim językiem.
Zimną cegłę mógł tylko wylizać na czarno, potem wy\łobić. Ale podziemne wstrząsy
nie ustały. Wcią\ dr\ał kamień na kamieniu. A poprzez odbite dzwięki przedzierał się
inny odgłos. Boone nie tyle słyszał go, co czuł: wnętrznościami, jądrami, zębami.
Dziecko siłą woli odwróciło jego głowę.
- Tędy - odezwało się.
Po\ar wygasał, więc było łatwiej iść, ale jasność zle wpływała na oczy
Boone a. Przyspieszył, chocia\ alejki zostały zatarasowane przez zwały ziemi.
- Daleko to? - spytał.
- Cicho - odparła.
- Co?
- Bądz cicho.
- Ty te\ to słyszysz? - upewniał się.
- Tak.
- Co to?
Nie odpowiedziała od razu, lecz jeszcze nasłuchiwała.
Potem odezwała się:
- Bafomet.
W areszcie nieraz myślał o komnacie Chrzciciela, o czasie chłodu, który
spędził jako świadek podzielonego Boga. Czy\ nie wyjawił mu proroctw? Czy\ nie
szeptał do jego głowy i \ądał, by słuchał? Widział tę ruinę. Powiedział, \e nadciąga
ostatnia godzina Midian. Ale nie rzucał oskar\eń, chocia\ musiał wiedzieć, \e
rozmawia z człowiekiem odpowiedzialnym za wszystko. Zamiast tego wydawał się
niemal przyjazny, co przeraziło go bardziej ni\ jakikolwiek atak. Nie mógł być
powiernikiem tego, co boskie. Przyszedł zwrócić się do Bafometa jako jeden z
nowych umarłych, \ądający miejsca pod ziemią. Został jednak powitany jak aktor w
jakimś przyszłym dramacie. Nazwany nawet innym imieniem. Nie chciał tego. Ani
przepowiedni, ani imienia. Przeciwstawiał się, odwrócił plecami do Chrzciciela,
wyszedł potykając się i wytrząsając z głowy owe szepty.
Nie powiodło mu się. Na myśl o obecności Bafometa, jego słowa i nowe imię
powróciły jak Furie.
- Jesteś Cabal - powiedziano mu.
Wtedy wyparł się tego; wyparł się tego i teraz. Litował się nad tragedią
Bafometa, zdając sobie sprawę, \e nie mo\e uciec przed zniszczeniem, lecz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elpos.htw.pl