[ Pobierz całość w formacie PDF ]
spojrzeć w jej oczy, żeby się przekonać, że to wspo
mnienie wciąż sprawia ból. - Dopiero później dowie
działam się prawdy. Mój ojciec zagroził, że zrujnuje
mu karierę, jeśli mnie nie rzuci. Zaproponował mu -
przejście do Szkoły Marynarki Wojennej i ułatwił
wszelkie formalności. Od tego czasu szkoda mi było
czasu i energii na związki z mężczyznami. Zajęłam
się własną karierą.
- A potem? Byłaś prywatnym pilotem generała
VanDerringa. Wiedziałaś o intrydze ojca. Dlaczego
się nie zbuntowałaś? Dlaczego nie znalazłaś sobie
przyjaciół? Meredith! On zrujnował ci życie! -
Chuck miał ochotę zamknąć ją w objęciach i pogła
skać po głowie jak małą dziewczynkę.
- Nawet o tym myślałam - uśmiechnęła się smut
no. - Wiele razy. Ale kilka lat temu ojciec miał wy
lew. Przeszedł na emeryturę i błagał mnie, żebym
z nim zamieszkała. Zrobiłam to. Przecież był moim
ojcem. W ten sposób do samej śmierci pilnował każ
dego mojego kroku. - Przełknęła ślinę. - Wstyd po
wiedzieć, ale w pewnym sensie jestem zadowolona,
że umarł.
Chuck pomyślał o swoich rodzicach. Jakże byli
inni.
Nie mógł sobie wyobrazić sytuacji, w której on
poczułby ulgę na myśl, że nie żyją. Meredith nie miała
szansy zaznać prawdziwej troski ani miłości.
Przyciągnął ją do siebie. O dziwo, nie protestowa
ła. Wtulając obolały policzek w jej gładkie włosy,
myślał, jak bardzo warta jest i troski, i miłości. Zbyt
wiele przeszła w życiu.
Teraz on musi zrobić co w jego mocy, żeby uwie
rzyła, że otacza ją przyjazny świat i że jemu zależy
na jej spokoju i szczęściu.
Nie wiedział, jak długo tak stali. Ocknęli się dopie
ro na dźwięk klaksonu gdzieś w głębi parkingu.
- Która godzina? - zapytała Meredith niespokojnie.
- Słucham? - odpowiedział nieprzytomnie.
- Godzina? Obiecałam Abby* że do dziesiątej do
starczę wszystkich do domu.
Chuck nie nosił zegarka.
- Przypuszczam, że dochodzi dziesiąta - odpo
wiedział, zerknąwszy na gwiazdy.
- Muszę zebrać ich wszystkich - Meredith ruszyła
do wejścia. -1 ułagodzić Bryana. Jego duma bardzo
ucierpiała.
- Zaraz mu przejdzie. Ale o sobie nie mogę tego
powiedzieć. - Chuck rozcierał szczękę z nieszczęśli
wą miną. - Ale i tak pomogę ci ich rozwieźć.
Meredith roześmiała się serdecznie. Tego chciał
najbardziej. Jej dobre samopoczucie stało się dla nie
go sprawą najwyższej wagi.
Wtedy jednak okazało się, że Bryan zniknął.
Meredith nie mogła znaleźć sobie miejsca.
- To moja wina - obwiniała się. - Bryan nie jest
zły, tylko narwany. Jeśli coś zrobi, nigdy sobie nie
wybaczę.
Chućk z trudem namówił ją do powrotu na ranczo.
Sam obudził swoich ludzi i razem udali się na poszu
kiwania. Po trzech godzinach wrócili z niczym.
Meredith odchodziła od zmysłów z niepokoju.
Bryan odnalazł się dopiero o drugiej w nocy. Jego
opiekunowie zatelefonowali na ranczo z informacją,
że wrócił do domu. Zasiedział się u syna ich sąsiadów,
który był świadkiem awantury w pubie i zabrał go do
siebie.
Meredith nie miała nawet siły cieszyć się z takiego
obrotu spraw. Resztką sił zawlokła się na górę, zrzu
ciła buty i ubranie, i tak jak stała, padła na łóżko.
Zasnęła natychmiast, ale we śnie dręczyły ją kosz
mary, w których zza drzwi dobiegało szczekanie
psów z dzieciństwa. Obudziła się nad ranem, zlana
potem i zmęczona do bólu. Wstała, żeby otworzyć
okno i wpuścić do pokoju chłodne, nocne powietrze.
Ogród w świetle księżyca wyglądał całkiem ina
czej niż za dnia. Wychylona na zewnątrz oddychała
Coś... a może ktoś tam stał.
Cofnęła się za framugę i wbiła wzrok w ciemność.
Pod drzewem zauważyła zarys ludzkiej sylwetki,
chyba z papierosem w ręku. To nie mógł być Chuck.
Chuck był dużo wyższy i szerszy w barach.
Zamknęła oczy. Pod powiekami miała obraz zabój
cy generała VanDerringa. Rourke był szczupły i nie
duży. Taki jak ten ktoś pod dębem.
Strach zmroził jej krew w żyłach. Cofnęła się
w panice i trafiła plecami w coś twardego.
Nawet nie przyszło jej do głowy, że weszła na jakiś
mebel. Zaczęła krzyczeć.
strzegła błysk.
głęboko i uspokajała się powoli. Nagle w cieniu do
ROZDZIAŁ ÓSMY
Chuck siedział na brzegu łóżka, kiedy usłyszał
przeraźliwy krzyk Meredith. Zbudził się zaledwie
chwilę wcześniej, czując dziwny niepokój, i na wszel
ki wypadek otworzył drzwi na korytarz. Całe szczę
ście.
Nie zastanawiając się ani chwili ruszył biegiem.
- Meredith?! - zawołał, wpadając do jej pokoju.
W jego głosie był strach - rzecz karygodna u profe
sjonalisty.
Usłyszał hałas przewracanego krzesła, a potem
przekleństwo. Żyła, na szczęście.
W świetle księżyca rozjaśniającym ciemne wnętrze
zauważył szczupłą postać, wykonującą gorączkowe
ruchy przy łóżku.
Potem rozległo się pstryknięcie i rozbłysła lampka
nocna.
Zamrugał. Kiedy jego wzrok przyzwyczaił się do
światła, zobaczył Meredith szczelnie opatuloną
w koc. Drżała, ale wydawała się bardziej zakłopotana
niż przestraszona.
- Zbudziłam cię? Przepraszam. Nie chciałam cię
niepokoić.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]