[ Pobierz całość w formacie PDF ]

stanowiła znów przygotować się na przebywanie w zatę­
chłych moczarach. Znów wróci do czarnej wody i komarów.
Powitało ją światło księżyca i cienie cyprysów.
- Zaplątałeś się, chłopcze - szepnęła do niego poprzez
wiatr - ale ja mam zamiar wygrać tę grę.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Chase jechał swym jaguarem słoneczną drogą do Domu
Pod Dębami. Chwilami drogę ocieniały zwisające gałęzie
drzew i nawet się nie zorientował, gdy znalazł się na trakcie
równoległym do starego młyna.
Skrzywił się na widok tego straszydła. Aż przykro było
patrzeć na stary młyn ryżowy. Zwolnił, a potem zjechał na
bok, żeby się przypatrzeć z daleka. Przypomniał sobie, że
gdy był dzieckiem, młyn przypominał mu zawsze gigantycz­
ny ul, nieustannie w ruchu, pełen hałasu i łudzi zarabiają­
cych tu na życie. Było to centrum handlu dla całego mia­
steczka, a czasem i całej gminy.
W jego wspomnieniach ciężarówki wwoziły zebrany ryż
dwadzieścia cztery godziny na dobę, a barki, przypływające
do miejscowego portu, przewoziły oczyszczony ryż na stat­
ki, którymi rozwożony był po całym świecie. Dzisiaj, w sło­
neczny sobotni poranek, młyn wyglądał na opuszczony i za­
pomniany.
Ludzie z miasteczka i okolic znajdowali tu zatrudnienie
i dobrobyt dawno temu, gdy zarządzał młynem dziadek Ka­
te. Starszy pan zmarł, gdy Chase był nastolatkiem, a jej oj-
226
Linda Conrad
ciec przejął interes. Teraz, z powodu jego złego zarządza­
nia, mieszkańcy mieli tylko zwolnienia z pracy i niszczejące
gmaszysko. Chase pierwotnie planował zniszczyć młyn. Je­
go zdaniem nieudolnie zarządzany, doprowadzony wręcz do
ruiny przez wrednego ojca Kate, młyn zasługiwał jedynie na
puszczenie z dymem. Teraz jednak Henry Beltrane już nie
żył, a złość Chase'a na mieszkańców miasteczka o to, że mu
nie pomogli, gdy tego potrzebował, była już historią. Mia­
steczko jego dzieciństwa samo się pogrążało w niebyt i wcale
go to nie cieszyło, a wręcz przeciwnie. Było mu smutno.
Jeśli idzie o Kate, jego uczucia były bardziej skompliko­
wane. Chwilami, gdy na nią patrzył, przez żyły przepływała
mu lodowata woda, a kiedy indziej znów jedno spojrzenie
rozgrzewało jego krew, że buzowała jak ogień. Nie wiedział,
jak poradzić sobie ze słabością, jakiej ulegał w jej obecności.
Zrujnować całe miasteczko tylko po to, żeby ona zaczęła go
błagać, oznaczało, że stał się równie godny pogardy jak sta­
ry Henry Beltrane.
Nie znajdował prostego rozwiązania.
Oglądając się jeszcze raz na smętny, opustoszały młyn, za­
czął się zastanawiać, czy warto go w ogóle ratować. Chase prze­
konał się, że był istnym magikiem, jeśli idzie o przywracanie
świetności podupadłym kasynom i ośrodkom wypoczynko­
wym, ale nie ma zielonego pojęcia o młynie ryżowym.
Zawrócił znów na czarną drogę i ruszył w kierunku Do­
mu Pod Dębami. Dzisiaj tam się wprowadzi i tym samym
zamanifestuje swój status najbogatszego człowieka w mia­
steczku. Gdzieś głęboko, w zakamarkach świadomości do-
227
chodziło do niego, że nie kupi sobie w ten sposób pozycji
społecznej i sympatii, których tak pragnął, ale dzisiejszy
dzień nie nadawał się do takich refleksji.
Kilka minut później Chase dojeżdżał dębową aleją pod
ganek z kolumnami. Wysunął się z samochodu, nabierając
w płuca świeżego, wiosennego powietrza. Był w domu.
Wyciągnął bagaż z wąskiego tylnego siedzenia i posta­
nowił w tym momencie nie myśleć, tylko czuć. Czuł się na
właściwym miejscu, chociaż był okres, że zostałby areszto­
wany za wkroczenie na prywatny teren, gdyby ojciec Kate
zastał go gdziekolwiek na swej posesji.
Gdy postawił torby przed drzwiami, aby zapukać, zauwa­
żył, że niektóre deski podłogowe słabo się trzymają, a z ze­
wnętrznych ścian miejscami schodzi kilkudziesięcioletnia
farba. Kiedy przypatrzył się dokładniej, zauważył pajęczy­
ny w ciemniejszych kątach werandy. Wyraźnie było widać,
że od pewnego czasu nikt nie dbał o porządki. Na chwilę
ogarnęła go złość na Kate, że tak zapuściła ten dom, ale za­
raz nadeszło otrzeźwienie: to musiało się zacząć za czasów
jej ojca.
Księżniczka Kate nie znała się na tym. Nie ma co winić jej
za coś, czego nie zrobiła. Istnieją inne sprawy, o które moż­
na ją obwiniać.
- Witaj, Chase - usłyszał kobiecy alt, ale nie był to głos
Kate.
Obrócił się i zobaczył drobną kobietę w wieku około dwu­
dziestu pięciu lat, z popielatoblond włosami i jasnoszarymi
Miłość i czary
228
Linda Conrad
oczami. Stała w drzwiach, trzymając na rękach mniej więcej
roczne dziecko. Ten spokój w jej spojrzeniu przywołał wspo­
mnienia ze szkolnych czasów.
- Cześć, Shelby - mruknął. - Kopę lat.
Stanęła z boku, żeby mógł wejść.
- Dziesięć. To moja córka, Madeleine. Czekałyśmy na
ciebie.
- Cześć, Madeleine - powiedział Chase do poważnie pa­
trzącej dziewczynki o niebieskich oczach, nim znów zwrócił
uwagę na jej matkę. - Kate mi mówiła, że mieszkasz z có­
reczką w jednym z gościnnych domków, Shelby. Jesteś roz­
wiedziona?
Shelby zachichotała i odwróciła się w stronę zakręconych
schodów.
- Przechodzisz natychmiast do konkretów, Severin? Nie,
nie jestem rozwiedziona. Ojciec Maddie służył w piechocie
morskiej. Wyjechał i dał się zabić, zanim dowiedział się, że
zostanie ojcem. Ale nie jestem również wdową. Nie byliśmy
małżeństwem.
Chase szedł za dziewczyną po wykładanych chodnikiem
schodach. Teraz rozumiał, dlaczego Kate koniecznie chciała [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elpos.htw.pl