[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Irakzajczyków, który ruszył ku niemu jak w transie; z
wbitymi w dal, wytrzeszczonymi oczyma i mieczem w
bezsilnie opuszczonej ręce. Gdy wojownik minął Conana,
ten zagrodził mu drogę wyciągniętym ramieniem.
Cymerianin był o wiele silniejszy od Irakzajczyka i w
normalnych warunkach z łatwością mógłby go zgnieść jak
muchę. Jednak teraz wojownik odepchnął jego rękę jak
zdzbło trawy, po czym podrygującym mechanicznym
krokiem podszedł do schodów. Dotarł do stopni i ukląkł
sztywno, podając swój miecz i pochylając głowę. Wró\bita
wziął od niego broń. Błysnęło uniesione i opuszczone ostrze.
Głowa Irakzajczyka spadła z ramion i z głuchym łomotem
potoczyła się po czarnej, marmurowej posadzce. Z
rozrąbanych arterii trysnęła fontanna krwi, po czym ciało
osunęło się i legło z rozrzuconymi szeroko rękami.
Zdeformowana dłoń znów uniosła się i skinęła na
kolejnego Irakzajczyka, który chwiejnie ruszył na
spotkanie śmierci. Koszmarna scena powtórzyła się i drugie
bezgłowe ciało legło obok pierwszego.
Gdy trzeci góral przeszedł obok Conana zdą\ając ku
swej zgubie, Cymerianin, któremu \yły nabrzmiały na
skroniach z wysiłku, jaki wkładał w daremne próby
przełamania trzymającej go niewidzialnej bariery, nagle
zdał sobie sprawę, \e wokół budzą się nieznane, przyjazne
moce. Ta świadomość przyszła bez ostrze\enia,
niespodziewanie, lecz z taką siłą, \e nie mógł wątpić w to, co
podpowiadał mu instynkt. Lewa ręka Conana mimowolnie
wsunęła się pod bakariocki pas i zacisnęła się na stygijskim
darze Khemsy. Zcisnął go i momentalnie poczuł przypływ
nowych sił w zdrętwiałych kończynach; wola \ycia
wybuchła w nim z intensywnością blasku roz\arzonej do
białości stali, a towarzyszył jej dojmujący gniew.
Trzeci Irakzajczyk był ju\ bezwładnym trupem i
odra\ający palec skinął ponownie, gdy Conan poczuł, \e
niewidzialna bariera pęka. Z jego gardła wydobył się dziki
okrzyk i nagromadzona wściekłość znalazła ujście w
błyskawicznym ataku. Runął jak burza na Wró\bitów,
zaciskając lewą rękę na czarodziejskim pasie z rozpaczliwą
siłą, z jaką tonący przytrzymuje się dryfujacego pnia.
Długie ostrze prawej dłoni lśniło niczym promień słońca.
Stojący na schodach Wró\bici nie poruszyli się. Je\eli
nawet byli zdziwieni, to nie okazali tego; patrzyli zimno i
obojętnie. Conan nie tracił czasu na rozwa\ania, co zrobi,
gdy znajdą się w zasięgu jego kind\ału. Ogarnęła go \ądza
mordu - chciał tylko wbić ostrze w ciała wrogów, zanurzyć
je w ich krwi.
Był ju\ o parę kroków od schodów, na których stali
szyderczo uśmiechnięci Wró\bici. Nabrał powietrze w
płuca; wściekłość rosła w nim z ka\dym susem. Właśnie
mijał ołtarz z oplatającymi go złotymi \mijami, gdy jak
błysk gromu spadło nań wspomnienie tajemniczych słów
Khemsy i usłyszał je, jakby ktoś wyszeptał mu do ucha:
 Stłucz kryształową kulę .
Zareagował niemal odruchowo. Między impulsem a
działaniem upłynął tak nieskończenie mały ułamek chwili,
\e największy z czarnoksię\ników nie zdołałby odczytać
myśli i zapobiec temu, co nastąpiło. Zwinnie jak kot zmienił
kierunek ataku i z trzaskiem spuścił kind\ał na
kryształową kulę. Natychmiast poczuł niemal\e namacalne
tchnienie grozy, płynącej ze schodów, z ołtarza czy te\ z
samego kryształu. Uszy rozdarł mu przerazliwy syk
rozzłoszczonych \mij, które o\yły nagle i unosząc ohydne
łby próbowały kąsać. Jednak rozwścieczony Conan był dla
nich zbyt szybki. Błyszcząca klinga przecięła odra\ające
cielska jedno po drugim i spadła na kryształową kulę. Z
gromowym hukiem kryształ rozprysnął się, sypiąc
deszczem ognistych odłamków na czarny marmur
posadzki, a złote jabłka granatu, jakby uwolnione z uwięzi,
wystrzeliły pod wyniosły sufit i zniknęły.
Oszalały wrzask, zwierzęcy i upiorny, odbił się echem
w wielkiej sali. Cztery czarne postacie na schodach wiły się
i skręcały w konwulsjach, tocząc pianę z posiniałych ust.
Crescendo nieludzkiego wycia urwało się nagle. Wró\bici
zesztywnieli i zamarli w bezruchu. Conan wiedział, \e są
martwi. Popatrzył na ołtarz i kryształowe skorupy. Cztery
bezgłowe, złociste \mije wcią\ owijały się wokół ołtarza, ale
w ich metalowych cielskach nie pozostał nawet ślad \ycia.
Kerim Szach wolno podnosił się z kolan, na które
rzuciła go niewidzialna siła. Potrząsnął głową, by wyzbyć
się uporczywego dzwonienia w uszach. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elpos.htw.pl