[ Pobierz całość w formacie PDF ]

podkręcić szyby, co podniosło temperaturę panującą w samochodzie.
- Szlag mnie trafi za pięć minut - oznajmiła Barbara z narastającą wściekłością. - Czy
nie możesz spytać kogoś o nich? Ludzie na wsiach się znają!
- Kiedy nie wiem, jak oni się nazywają. O cholera... Nie widziałem tego kamienia...
- Uważaj, dół z lewej! Jak to nie wiesz, przecież to twoi krewni!
- Ale oni tę ziemię odziedziczyli.
- No to co?
- A to, że odziedziczył mąż mojej kuzynki, a to jest ziemia po przodkach jego matki i
ludzie mogą znać nazwisko tych przodków. Cholera wie jakie. To jest nazwisko panieńskie
jego matki.
- Jego nazwisko też już mogą znać. Spytaj kogoś, albo jedzmy gdzie indziej! Nie
czujesz, jak tu śmierdzi?!
- Czuję i właśnie się dziwię. Co tu jest takiego, w tych wsiach? Garbarnie mają, czy
co?
- Wszystko jedno co mają, ale to jest nie do zniesienia! Zawróć na szosę! W takich
śmierdzących wsiach niczego nie będę załatwiać za skarby świata!
- O zawróceniu nie ma mowy. Drugi raz po tej drodze nie przejeżdżam, nie wiem,
jakim cudem przejechałem w tę stronę. Musimy próbować dalej.
- Ratunku - powiedziała jakimś dziwnym głosem Barbara, wpatrzona w perspektywę
polnej drogi, której jedna strona wznosiła się o metr wyżej niż druga, środek miał porosłe
trawą wybrzuszenie, a całość urozmaicona była niewielkimi, ale za to głębokimi dołkami.
Dalej widniały grunta orne, a jeszcze dalej las.
Jadąc ugniecionym skrajem kartofliska, Włodek udzielił informacji.
- To się nazywa wygarbienia w poprzek drogi - rzekł przerywanym głosem i przygryzł
sobie język.
- To się nazywa pralka - skorygowała Barbara przez zaciśnięte zęby. - Lepiej było
przez łąkę. Jedziesz prostopadle do redlin.
- Toteż dlatego tak trzęsie. Nic straconego, dalej jest wyłącznie łąka. Ten samochód
mi się rozleci.
- Też tak uważam. Zwolnij może...
Przejechawszy przez łąkę i sad, Włodek z wielkim wysiłkiem wydostał się na drogę
odgrodzoną głębokim rowem. Barbara przed rowem wysiadła, raz tylko zgrzytnąwszy
zębami.
- Kategorycznie żądam, żebyś odjechał z tej okolicy do wszystkich diabłów -
powiedziała z furią, wsiadając z powrotem. - Zmierdzi coraz więcej, tu musi panować jakaś
zaraza. Wyjedzmy stąd!
- Chętnie, tylko nie wiem jak. Sama widzisz, że te drogi jakoś dziwnie prowadzą...
Kiedy po następnej godzinie usilnych starań znalezli się prawie w tym samym
miejscu, na tej samej drodze obok sadu, śmiertelnie znękany Włodek zatrzymał samochód.
Bez większej emocji pomyślał, że zostanie tu już na zawsze. Ciąży na nim klątwa,
nadprzyrodzona siła trzyma go w zaklętym kręgu śmierdzących wsi i nigdy w życiu nie
pozwoli się zeń wydostać. Przymknął oczy i z rezygnacją oczekiwał dużych uszkodzeń
cielesnych z rąk bliskiej szaleństwa Barbary.
Przez dłuższą chwilę nie działo się nic. Potem nagle usłyszał obok siebie zduszony,
syczący szept.
- Ktoś idzie. Jakaś baba. Spytaj ją, o co chcesz. Spytaj ją, bo cię ugryzę...!!!
Grozba zabrzmiała tak, że Włodek, nie otwierając oczu, czym prędzej wysiadł z
samochodu i oparł się o maskę. Od strony ostatnich zabudowań nadchodziła jakaś osoba,
zmierzająca ku drodze. Włodek na moment uchylił powieki, dojrzał ją pod słońce i znów je
zacisnął. Przez głowę przemknęła mu pełna krwawego sarkazmu myśl, żeby może spytać ją,
ile jest dwa razy siedem. Osoba dotarła do drogi.
Nie zdążył zrealizować samobójczej myśli, ponieważ osoba odezwała się pierwsza.
- Włodek! - krzyknęła ze zdumieniem. - A ty co tu robisz? Włodek gwałtownie
otworzył oczy i poznał swoją poszukiwaną kuzynkę. Ciężar tysiąca kamieni młyńskich z
hurgotem zleciał mu z serca, pienia anielskie zabrzmiały mu w duszy, uleciał w przestworza
paniczny lęk przed rozwścieczoną Barbarą. Klątwa straciła moc.
- No proszę! - wykrzyknął z ulgą. - A jednak trafiłem!
- Gdzie trafiłeś? - zainteresowała się kuzynka.
- Jak to gdzie, do tej wsi, w której macie ziemię. To przecież tutaj, nie?
- Tu mamy ziemię? Pierwsze słyszę. Coś ci się chyba pomieszało, nasza wieś jest o
trzy wsie dalej. Ale dobrze, że cię spotykam, podrzucisz mnie, bo inaczej musiałabym lecieć
piechotą. Przyszłam tu zakontraktować gnój pod pieczarki i mam po dziurki w nosie
spacerów.
Nic już nie mówiąc, Włodek wpuścił kuzynkę do samochodu. Kuzynka kazała
zawrócić. Barbara odetchnęła głęboko kilka razy.
- Czy pani może mi powiedzieć, co tu tak potwornie śmierdzi? - spytała, z wysiłkiem
tłumiąc uczucia i starając się, żeby pytanie nie zabrzmiało zbyt nietaktownie. - Czy to może
ten gnój?
Kuzynka Włodka poruszyła się żywo.
- Ale co też pani, jaki gnój?! To znaczy gnój, owszem, tyle że nietypowy. To skóry.
- Garbarnie - wtrącił Włodek, spragniony rehabilitacji. - Dobrze zgadłem.
- Garbarnie! Ha, ha! Akurat wręcz przeciwnie! Skóry gniją na śmietnikach dookoła
każdej wsi. W prawo teraz i nie gap się na mnie, bo tu są doły! W prawo, mówię!
Zwrotność małego fiata pozwoliła ominąć drzewo, zmieścić się przed parkanem i
wrócić na drogę. Wytrącony z równowagi Włodek musiał poświecić się czynnościom
kierowcy, zaskoczona Barbara podjęła temat.
- Jak to, skóry gniją? Dlaczego? Jakie skóry?
- I za kapliczką znów w prawo - powiedziała kuzynka. - Nie przed, tylko za, o rany,
czy ja mówię po chińsku? Chłopi wyrzucają skóry na śmietniki, z tym że nie na własne, tylko
byle gdzie dookoła wsi. Dużo tego, więc gniją na potęgę, szczególnie w upale.
- A co powoduje ten niezwykły proceder? - spytał ostrożnie Włodek. - Skąd biorą te
skóry? Z wrogów?
- Z nielegalnego uboju. To cielęce. Mięso sprzedadzą, wątpia dadzą świniom do
zeżarcia, a skóry wyrzucają za stodołę sąsiada i już nie ma śladu. Ile tu się tych skór marnuje,
to wy sobie nawet wyobrazić nie potraficie, niby każdy o tym wie, ale to trzeba zobaczyć.
Cały kraj dałoby się wytapetować skórami, cały naród ubrać w płaszczyki, kilometry
kwadratowe cielęcych skór! I nie ma na to siły, chyba żeby ludzie przestali cielęcinę
kupować. Teraz w lewo dokituj trochę, bo tu piach, ale mały kawałek. Rozpędem
przejedziesz.
Włodek, zamiast przyśpieszyć, zahamował. Pobladłe oblicze obrócił do kuzynki i
milczał. Barbara ze świstem wciągnęła oddech.
- Więc to tak wygląda - rzekła głucho. - Nie mogę, to za wiele dla mnie. A płaszcze
jeżdżą kupować do Turcji. Już nie wspomnę o meblach. Nie mogę, mnie się coś robi.
Włodek odzyskał mowę.
- Zejdziemy na psy - oznajmił głosem proroczym. - Jeżeli dzieje się coś takiego i w
takim zakresie, na psy zejść po prostu musimy.
- Owszem - zgodziła się kuzynka. - Ale teraz musisz się cofnąć, żeby nabrać rozpędu.
I zaraz za piaskiem w prawo, będzie lepsza droga...
Dążący w trzecim penetrowanym kierunku Stefan zreflektował się zaraz za
Radzyminem.
- Chyba zgłupiałem - powiedział z irytacją, zwalniając. - Gdzie mnie diabli niosą, nikt
przecież nie będzie jezdził po marchew na ruską granicę! Bliżej trzeba popatrzeć. A ty też
jesteś dobry, siedzisz jak pień!
- Nic po drodze nie było - odparł trochę niepewnie wyrwany z zamyślenia Lesio.
- A kto powiedział, że mamy szukać przy drodze? Przeciwnie, w oddaleniu od drogi!
Czekaj, zawrócę i pojedziemy gdzie w bok. Uważaj co rośnie.
Zwiadom, iż przez dwadzieścia kilometrów zaniedbywał nieco sprawę, Lesio pilnie jął
się wpatrywać w pejzaż za oknem, chciwie wyczekując chwili oddalenia się od zabudowań [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elpos.htw.pl