[ Pobierz całość w formacie PDF ]
siedział przy klawiaturze i grał smutną melodię duchom wszystkich
Talbotów.
Ojciec?
To musiał być on... Ale to było takie dziwne, wręcz niewłaściwe. Muzyka
brzmiała delikatnie, uspokajająco... Jej doskonałość nie pasowała do obrazu,
jaki Lawrence zastał, kiedy tu przybył.
Zakradł się do schodów i wsłuchał uważnie w dzwięki.
Znał tę melodię. Tkwiła gdzieś między jego najwcześniejszymi
wspomnieniami. Słodka piosenka, przywieziona z jakiejś egzotycznej
wyprawy przez matkę. Czasem ją śpiewała, a on leżał z głową opartą na jej
kolanach. Przez krótką chwilę czuł irracjonalną nadzieję, że przy fortepianie
siedzi Solana i gra, by muzyką ukoić bestię w piersi swego syna... i męża.
Lawrence ruszył schodami, stawiając ostrożnie stopy na kolejnych stopniach.
Rozpaczliwie trzymał się tej fantazji, modlił, by była prawdziwa. Nawet jeśli
byłby to tylko jej duch, to może noc mogłaby się skończyć inaczej. Ze
zrozumieniem. Bez rozlewu krwi.
- Matko... - mruknął. - Proszę... Mimo to uniósł broń i wycelował.
Muzyka wciąż unosiła się w powietrzu. Snuła się po starym domu jak zapach
przepysznej potrawy.
Kiedy znalazł się na samym dole, nabrał głęboko powietrza. Miał
wątpliwości, czy dalej jest w Talbot Hall, czy raczej trafił w jakieś dziwne
miejsce. Może to omamy wywołane narkotykami, którymi odurzano go w
szpitalu. Ale kiedy wszedł do sali i zobaczył, kto siedzi przy fortepianie i
uderza w klawisze, wiedział już, że to nie jest sen, ani jego rodzinny dom.
Trafił do piekła.
- Ojcze, wybacz, bo zgrzeszyłem przeciw Niebu i Tobie -mruknął sir John nie
podnosząc głowy.
Lawrence stanął. Poczuł ukłucie w sercu.
- Nie jestem godzien nazywać się Twoim synem - kontynuował ojciec.
Teraz serce Lawrence'a waliło jak oszalałe, a świat się kołysał i wydawał
nierealny.
W końcu sir John podniósł wzrok. Siwe włosy miał w nieładzie, oczy
pociemniałe i dzikie.
- Cóż my tu mamy... czyżby powrócił syn marnotrawny? Powinienem okryć
cię własną szatą? Oddać ci moje pierścienie i sandały?
Lawrence uniósł broń.
- Powinieneś się raczej modlić, potworze. Ale obaj wiemy, że to ci nie pomoże.
- Czyżbyś załadował moją broń srebrnymi kulami Singha?
- Tak! - syknął Lawrence z triumfem.
- W takim razie, zdaje się, masz nade mną przewagę... Ale to mnie tylko
cieszy.
- A to dlaczego? - Lawrence zmarszczył brwi.
- Bo przyjechałeś do mnie. Cieszę się, że cię widzę. To
wspaniałe, prawda?
- To piekło!
- Piekło? - Sir John uśmiechnął się, rozbawiony. - Bestia nie jest zła.
- A niech cię! - warknął syn. - Bestia to zło w czystej postaci!
- Nie. To tylko bestia. Przeklinanie jej to błąd.
Lawrence pokręcił głową. Nie chciał tego słuchać. Przysiągł sobie, że
nie pozwoli ojcu, by go odwiódł od spełnienia postanowienia... Ale sir John
mówił dalej, a on nie pociągnął za spust.
- Zamykanie jej... było błędem. To ją tylko rozezliło. - Zaśmiał się i uderzył w
klawisze. Zagrał kilka nut bez żadnego związku. - Moja rada - niech każdy
cieszy się życiem, póki je ma.
Lawrence poprawił chwyt na strzelbie. Przygotował się do strzału.
Sir John pokiwał z uznaniem głową.
- Wciąż jeszcze pamiętasz, jak tego używać? Przecież już nie potrzebujesz
strzelb. Może byśmy wypuścili się razem na polowanie? Safari? Wielka
wyprawa na kilka kontynentów... Afryka... Ameryka... Jest tyle ciekawych
miejsc... Tyle świeżego mięsa...
Tego już było za wiele. Lawrence czuł rozpoczynającą się przemianę.
Czuł bestię i słyszał jej wycie - przystawała na propozycję ojca. Nie mógł tego
znieść.
- Ojcze - powiedział nienaturalnie grubym głosem. -
Niech cię diabli...
Pociągnął oba spusty naraz. I nic się nie wydarzyło.
54
Lawrence stał z policzkiem przyciśniętym do kolby bezużytecznej
strzelby i zaszokowany wpatrywał się w ojca. Jeszcze raz pociągnął za
spusty... I jeszcze raz.
Nic. Tylko głuchy stukot iglicy w spłonkę.
- Moja krew! Doskonale! - krzyknął sir John, spoglądając na niego z
nieukrywanym zadowoleniem. - Wiedziałem, że masz w sobie to coś!
Lawrence cofnął się i gwałtownie złamał lufę. Płynnym ruchem
wyrzucił ze środka naboje, sięgnął do kieszeni po nowe i wsunął je na
miejsce.
Zatrzasnął strzelbę i przycisnął kolbę do ramienia.
Sir John czekał cierpliwie i nie ruszał się z miejsca. Wydawał się być
zadowolony z postępowania syna.
Lawrence pociągnął za pierwszy spust, a potem za drugi.
Nic.
Wycofał się na drugą stronę wielkiej sali, a sir John, śmiejąc się cicho,
wstał i poszedł za nim. Naraz zatrzymał się, spojrzał na błyszczącą klapę
fortepianu i podniósł z niej laskę z rękojeścią w kształcie głowy wilka. Zważył
ją w dłoni i wycelował w Lawrence'a.
- Wiele lat temu wysypałem proch z nich wszystkich. Singh nie miał o tym
pojęcia. Wątpię, żeby w ogóle przyszło mu to do głowy. Ale... na Boga,
uspokój się, chłopcze!
Sir John uderzył delikatnie srebrną główką w otwartą dłoń. Lawrence
znów zaczął się cofać, a ojciec postępował za nim, uderzając laską we
wnętrze dłoni w rytm kroków.
- W końcu stałeś się mężczyzną, jakim zawsze chciałem, żebyś był -
powiedział. - Co teraz, mój chłopcze? Ruszymy razem w noc?
- Razem?
- A może wolisz, żebym inaczej przemówił ci do rozsądku?
Lawrence złapał strzelbę za lufę i trzymał ją jak pałkę.
- %7łyczę szczęścia - powiedział głosem pełnym mocy. Potem rzucił się na ojca
najszybciej jak potrafił. Zamachnął się strzelbą, by szerokim łukiem
poprowadzić śmiertelne uderzenie. Ciężka kolba świsnęła w powietrzu...
... ale sir John był już gdzie indziej.
Poruszał się z niewiarygodną prędkością - nie tylko jak na staruszka,
ale szybciej nawet niż młody i wysportowany człowiek. Przez chwilę Lawrence
był przekonany, że kolba ze świstem przecięła ciało ojca. Zamach i siła, jaką
w niego włożył, obróciła nim dookoła, aż stracił równowagę. W chwili kiedy
udało mu się pewnie stanąć na nogach i podniósł wzrok, zobaczył srebrny
błysk i główka laski wyrżnęła go w szczękę. Krew natychmiast popłynęła mu
z ust. Z bólu aż przyklęknął.
Sir John zahaczył laskę o strzelbę i silnym szarpnięciem wyrwał ją z
rąk syna. Broń przeleciała przez pół pokoju i uderzyła w wazę z epoki Ming,
roztrzaskując ją na kawałeczki.
Lawrence cofał się na czworakach, a kiedy zyskał trochę miejsca,
spróbował wstać. Szczęka pulsowała bólem, ale wzbierająca wściekłość
pozwalała o tym zapomnieć. Nachylił się i skoczył ku ojcu, szykując się do
uderzenia. Ale sir John uchylił się, zablokował cios lewym łokciem, wziął
krótki zamach i łupnął syna w żebra. Lawrence sapnął. Nagle nie miał
czym oddychać.
Zatoczył się.
Sir John podszedł bliżej. Jego twarz zaczęła się zmieniać. Oczy nabrały
żółtawego blasku, skóra ciemniała, a wilcza natura wyła, żeby się uwolnić.
Staruszek zaryczał gwałtownie. Nie na Lawrence'a, ale czując zbliżającą się
przemianę. Wilk przyczaił się na chwilę. Znów miał błękitne, spokojne oczy
sir Johna.
Na zewnątrz księżyc kontynuował swą wędrówkę po nieboskłonie.
Lawrence walczył o oddech. Kiedy w końcu udało mu się nabrać powietrza w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]