[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- _e on wie, \e idę tam z Corinne. Ona mieszka blisko hotelu.
Chyba nie myślisz, \e pozwoliłby swojej sekretarce nara\ać się na
niebezpieczeństwo?
- To nie ona się nara\a. Ona nikogo nie obchodzi. Chodzi o ciebie. - Mówisz, jakbyś był przekonany, \e mnie
spotka coś złego - po-
wiedziała Stella.
- Jedyny sposób, \eby mieć pewność, \e nic ci się nie stanie, to
ostro\ność. Zresztą przekonamy się, co powie twój ojciec.
- A skąd będzie wiedział, co jest bezpieczne, a co nie? Jak to sprawdzi?
- Na pewno zwróci się do czynników najwy\szych, do szefa policji.
- przecie\ my ju\ z nim rozmawiałyśmy - oznajmiła Stella z olśnie-
wającym uśmiechem.
- Przez telefon. Był u Reynoldsa. Mówi, \e
mo\emy iść. - Jeszcze raz uśmiechnęła się szelmowsko. - A poza tym
będziemy pod opieką.
- Dziękuję. Bardzo dziękuję - powiedział Dermott i obaj odło\yli
słuchawki.
- Wygląda, jakby nie mieli wątpliwości
- Są najzupełniej pewni. Odciski palców z budki telefonicznej w An-
- przyjaciół poznanych dziś po południu?
- Johna Carmody'ego i Billa Jonesa.
- rzekł Mackenzie. - Tak, to chyba zmienia postać rzeczy. O, jest Corinne - powiedział Dermott,
skinął jej ręką, przedstawił dziewczyny sobie i przyjrzał się
87
im, kiedy odchodziły. - Tak, chyba trochę przesadzamy. - Spojrzał na
drzwi. - Kiedy patrzę na ten duet, który właśnie wszedł, to myślę, \e
właściwie nie mamy się o co martwić.
"Ten duet" była to dwójka groznie wyglądających, potę\nych mę\-
czyzn przed albo tu\ po trzydziestce, sprawiających wra\enie, \e nie
tylko sami potrafią się obronić, ale równie\ ka\dego, kto jest w ich
towarzystwie. Dermott i Mackenzie wstali i poszl1 zapoznać się z nimi.
- Mogę się mylić, ale czy panowie nie są przypadkiem policjantami
przebranymi za cywilów? - spytał Dermott.
- No proszę - odparł blondyn. - Jak tu wykonywać tajne zadania,
je\eli to się a\ tak rzuca w oczy. Nazywam się John Carmody. A to Bill
Jones. Mamy pewnie do czynienia z panami Dermottern i Mackenzie.
Panna Brady opisała nam panów.
- Wzięliście dzisiaj nadgodziny? - spytał Mackenzie, na co Car-
mody uśmiechnął się szeroko i odparł:
- Nadgodziny? Ma pan przed sobą dwóch rycerskich ochotników.
My kochamy naszą pracę. Zresztą dzisiejszą słu\bę trudno nazwać
cię\ką.
- Uwa\ajcie na nie. Stella to piękna dziewczyna, ale kokietka i spry-
ciara. I jeszcze jedno: Jak panowie wiecie, obawiamy się, \e ktoś mo\e
chcieć jej zrobić krzywdę. Albo uprowadzić. To tylko podejrzenie, ale
nigdy nic nie wiadomo.
- Damy sobie radę.
- Jestem o tym przekonany. To bardzo miło z waszej strony. Na-
prawdę bardzo sobie to cenimy. Wiem, \e pan Brady chciałby wam
podziękować osobiście, ale poniewa\ bawi w krainie snów, robię to
w jego imieniu. Dziewczęta są tam. Mam nadzieję, \e wieczór będzie
udany.
Dermott i Mackenzie wrócili do stolika, gdzie zaczęli rozmawiać
o wszystkim i o niczym. Potem znowu odezwał się telefon. Tym razem
dzwoniono z Alaski, z zatoki Prudhoe.
- Mówi Tom Houston. Niestety, mam złe wiadomości. Sam Bronowski
jest w szpitalu. Znalazłem go nieprzytomnego na podłodze w gabinecie
Finlaysona. Wygląda, \e uderzono go w głowę cię\kim przedmiotem.
Dostał w skroń, tam gdzie kości czaszki są najcieńsze. Doktor mówi, \e
mo\e być pęknięta; właśnie kończą robić prześwietlenie. Sam na pewno
ma wstrząs mózgu.
- Kiedy to się stało?
- Pół godziny temu. Nie więcej. Ale to nie wszystko. Nie ma Johna
Finlaysona, zniknął wkrótce po powrocie z czwartej stacji pomp. Szuka-
liśmy wszędzie. Ani śladu. Nie ma go w \adnym budynku. Je\eli jest na
dworze w taką noc, to Zapadła złowieszcza cisza. - Długo nie
wytrzyma. Silnie wieje i mocno sypie, a temperatura jest od minus
trzydziestu do minus trzydziestu pięciu stopni. Wszyscy go szukają.
Mo\e napadł go ten sam co Bronowskiego. Mo\e, zamroczony, wyszedł
na dwór. A mo\e zabrano go siłą, chocia\ nie wyobra\am sobie, jak to
mozliwe przy tylu ludziach. Przylecicie?
- Czy FBI i policja stanowa ju\ są?
- Tak. Ale sprawy przyjęły nowy obrót.
- Wiadomość z Edmonton?
-- Tak.
- Ka\ą wam zamknąć rurociąg?
- Tak, skąd pan wie?
- Wysuwają identyczne \ądania, przysłali takie i tutaj. Pomówię
z panem Bradym. Je\eli nie zadzwonię, to znaczy, \e jesteśmy w drodze.
Dermott odło\ył słuchawkę.
- Sądny dzień? Wystarczy, \eby budzić Jima? - spytał Mackenzie.
- A\ nadto.
88
Rozdział ósmy
Pilot Brady'ego Ferguson był nieszczęśliwy i miał po temu powód.
Przez większość lotu utrzymywał na ogół stały kontakt z ośrodkiem
sterowania w Prudhoe i wiedział, \e warunki meteorologiczne są nie-
bezpieczne. Porywisty wiatr dął z prędkością sześćdziesięciu pięciu
kilometrów na godzinę, pędzący śnieg ograniczał widoczność do paru
metrów, a grubość śnie\nego tumanu oceniano do paru metrów lub
więcej - nie były to więc idalne warunki do lądowania w ciemnościach
szybkim odrzutowcem.
Ferguson miał wszelkie nowoczesne przyrządy pomocne przy nawi-
gacji i lądowaniu, ale chocia\ potrafiłby wylądować z zało\onymi ręka-
mi, gdyby musiał, to jednak wolał - zanim dotknie kołami ziemi
- zobaczyć stały ląd. Na jego korzyść przemawiał fakt, \e był skrajnym
pesymistą - jego trzech pasa\erów dobrze wiedziało, \e nie byłby
skłonny nara\ać własnego \ycia, nie mówiąc ju\ o innych ludziach na
pokładzie, i \e by zawrócił, gdyby ryzyko było zbyt wielkie.
Brady, którego zbudzono z głębokiego snu i który był w podłym
nastroju, prawie się nie odzywał podczas lotu na północ. Mackenzie
i Dermott przespali większość podró\y wiedząc, \e ten lot jest dla nich
być mo\e na długo ostatnią okazją do snu.
Lądowanie, obfitujące w naciskanie i cofanie przepustnic, trudne,
pełne podskoków, skończyło się jednak pomyślnie.
Widoczność zmalała do sześciu metrów i Ferguson ostro\nie pełzał
samolotem, a\ zobaczył światła jakiegoś pojazdu. Kiedy otworzyły się
drzwi kabiny i wpadł tuman lodowatego śniegu, Brady nie stracił chwili
czasu i puścił się swoim zwykłym słoniowatym kłusem do czekającego
minibusu. Za kierownicą samochodu siedział Tim Houston, zastępca
poszkodowanego Bronowskiego.
- Dobry wieczór, panie Brady - powiedział. Na jego twarzy nie
było uśmiechu. - Parszywa noc. Nie pytam, czy mieliście panowie
dobry lot, bo wiem, \e nie. Obawiam się, \e nie pospaliście sobie,
odkąd przyjechaliście na północny zachód.
- Jestem wykończony - poskar\ył się Brady, nie wspomniawszy, \e
zanim wyleciał z Fortu McMurray, spał sześć godzin. - Są jakieś
wiadomości o Finlaysonie?
- śadnych. Przeszukaliśmy dokładnie wszystkie budynki, wszystkie
pompownie, wszystko, do ostatniej szopy, w promieniu kilometra.
Dopuszczaliśmy nikłą szansę, \e pojechał do ośrodka ARCO, ale i tam
go nie znalezli.
- Co pan przypuszcza?
- śe nie \yje. Na pewno zginął - odparł Houston potrząsając
[ Pobierz całość w formacie PDF ]