[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ciemności, której nie były w stanie przebić nasze reflektory, wydawało się, że nagle znalezliśmy się
nad stromym skalnym urwiskiem. Wiedziałem, że to tylko złudzenie: Vyland musiał dziesiątki razy
badać ocean i jeśli twierdził, że uskok jest pod kątem zaledwie trzydziestu stopni, niemal na pewno
było tak, jak mówił. Mimo to wrażenie nagłej, bezdennej czeluści było wręcz nieodparte.
- To właśnie tu - cichym głosem powiedział Vyland. Na jego gładko wygolonej twarzy
pojawiła się cieniutka warstwa potu. - Teraz ją opuść, Talbot.
- Pózniej - zrobiłem przeczący ruch głową. - Jeśli zaczniemy nurkować już teraz, lina
holownicza, którą ciągniemy za sobą, zacznie wypychać ogon batyskafu ku górze. Nasze reflektory
nie rzucają światła do przodu, tylko pionowo w dół. Chcesz, żebyśmy nosem zderzyli się z jakąś
wystającą skałą, której nie potrafimy dostrzec? Chcesz uszkodzić przedni zbiornik benzyny? Nie
zapominaj, że zbiorniki obudowane są tylko cieniutką blachą. Wystarczy jedno pęknięcie
zbiornika, a nabierzemy takiego wyporu ujemnego, że nigdy więcej nie zdołamy się wynurzyć.
Zdajesz sobie z tego sprawę, Vyland, no nie?
Twarz błyszczała mu od potu. Znów zwilżył wargi i powiedział: - Rób więc po swojemu,
Talbot.
Robiłem po swojemu. Trzymałem kurs 222 stopnie do chwili, aż wskaznik liny holowniczej
wskazywał sześćset metrów, zatrzymałem silniki i pozwoliłem, by do głosu doszła lekka przewaga
wyporu ujemnego, którą do tej pory pokonywał ruch naprzód i ustawione pod kątem skrzydła.
Zanurzaliśmy się stopniowo, ruchem tak powolnym, że wręcz doprowadzającym do szału, zdawało
się, że wskazówka echosondy ani drgnie. Zwisający ciężar liny holowniczej na rufie powodował
skłonność do ściągania rufy w dół, a co dziesięć sążni musiałem zwalniać silniki i bardziej
popuszczać linę.
Na głębokości dokładnie siedemdziesięciu sześciu sążni nasze reflektory oświetliły dno
morza. W tym miejscu nie było skał, korali czy ławic gąbki, jedynie niewielkie skrawki szarawego
piachu i długie, czarne pasma mułu. Znów uruchomiłem oba silniki, dodałem gazu prawie do
połowy mocy, wyrównałem skrzydła i zacząłem bardzo, ale to bardzo wolno posuwać się do
przodu. Wystarczyło przesunięcie o zaledwie pięć metrów. Szacunkowa ocena Brysona okazała się
niemal idealnie trafna: kiedy na wskazniku liny holowniczej figurowała odległość sześciuset
dwudziestu pięciu metrów, po lewej stronie dostrzegłem odblask czegoś wystającego z dna morza,
niemal poza naszym polem widzenia. Był to ogon samolotu. Minęliśmy więc nasz cel z prawej,
dziób samolotu bowiem wskazywał kierunek, z którego właśnie przybyliśmy... Wrzuciłem
wsteczny bieg, a potem zupełnie wygasiłem silniki. Powoli, ale pewnie batyskaf zaczął opadać:
zwisająca lina sterownicza dosięgła dna, okazało się jednak, że zmniejszenie obciążenia nie było w
stanie zrównoważyć niewielkiego stopnia wyporu ujemnego, choć powinno było taki właśnie
osiągnąć skutek. Podstawa komory obserwacyjnej ciężko opadła w czarny muł dna oceanu.
Zaledwie piętnaście minut upłynęło od chwili, gdy przekręciłem gałkę regulatora aparatury
do absorpcji tlenku węgla, ale powietrze w kabinie już było stęchłe. Na pozór ani Vyland, ani
Royale żadnych skutków nie odczuwali; może sądzili, że takie są normalne warunki atmosferyczne,
ale prawdopodobnie w ogóle nie zauważyli niczego. Obaj byli całkowicie zaabsorbowani tym, co
widzieli przez przednie okno obserwacyjne w potężnym świetle przedniego reflektora.
Bóg mi świadkiem, że i ja tym byłem zaabsorbowany. Setki razy zastanawiałem się, jak
będę się czuł; jak zareaguję, kiedy wreszcie zobaczę, jeśli w ogóle kiedyś zobaczę to, co teraz
leżało na wpół pogrążone w mule na zewnątrz batyskafu. Gniewu się spodziewałem, gniewu,
wściekłości, odrazy, bólu serca, może nawet z domieszką strachu. Ale teraz nie odczuwałem nic z
tych rzeczy, już nie... Zdawałem sobie jedynie sprawę z żałości i smutku, z najbardziej przepastnej,
bezdennej melancholii, jakiej w życiu doznałem. Może reagowałem nie tak, jak się tego
spodziewałem, ponieważ mój umysł był zamroczony wirującymi oparami bólu, ale wiedziałem, że
nie w tym rzecz: wcale nie było mi lżej, kiedy sobie uświadomiłem, że żałość i melancholia
odnoszą się nie do tamtych, ale do mnie samego... Melancholijnie odnosiłem się do wspomnień,
które będą wszystkim, co mi pozostało, a zamiast odczuwać żal, rozczulałem się nad sobą jak
człowiek nieodwołalnie zagubiony we własnej samotności.
Samolot ugrzązł w mule na głębokości przeszło metra. Prawe skrzydło znikło bez śladu,
zapewne oderwało się w chwili zderzenia z wodą. Znikł także koniuszek lewego skrzydła, ale część
ogona i kadłub były zupełnie nietknięte, jeśli nie liczyć dziobu podziurawionego jak rzeszoto i
roztrzaskanej szyby - dowodu, jak zginął samolot DC. Znajdowaliśmy się blisko kadłuba, dziób
batyskafu zwisał nad zatopioną kabiną samolotu, a komora obserwacyjna leżała na mniej więcej
tym samym poziomie. Za rozwalonymi szybami mogłem dostrzec dwa kościotrupy: szkielet w
fotelu pilota, podtrzymywany na miejscu przez pas bezpieczeństwa, zachował pozycję
wyprostowaną, oparty był o rozbite boczne okno, ten drugi zaś, na miejscu drugiego pilota,
wychylony był do przodu i prawie niewidoczny.
- Wspaniałe, co, Talbot? Czy to nie imponujące? - Vyland na moment przezwyciężył swój
klaustrofobiczny strach i dosłownie zacierał ręce. - Po tak długim czasie... ale gra była warta [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elpos.htw.pl