[ Pobierz całość w formacie PDF ]

gdzieś wyszli. Po jakimś czasie chłopak nieznacznie przysunął się do dziewczyny. Wziął jej rękę i podniósł do
ust. Minęła długa chwila. Wreszcie chłopak wstał ze swego miejsca, objął ją ramieniem i przez otwarte drzwi
poprowadził do mieszkania. Po godzinie wrócili na balkon.
Staliśmy w ponurym milczeniu. Kilku więzniów odwróciło głowy od okna.
Jeden z nas, skazany kiedyś na karę śmierci, chodził po celi jak obłąkany. Walił się kułakiem w zarośniętą pierś.
Tego wieczoru nikt nic spojrzał w zakratowane okienko. Ludzie snuli się po celi tam i z powrotem. Byli opry-
skliwi i nerwowi. Kłócili się o byle co.
1 znowu minął dzień.
'lego popołudnia dziewczyna nie wyszła na balkon. Zaczął padać deszcz. Padał przez całą noc i przestał dopiero
gdzieś nad ranem. W nocy żaden z więzniów nie zasnął. Wszyscy przewracali się z boku na bok, stękali.
Tak mijały dnie i całe tygodnie. W pewne jesienne popołudnie dziewczyna zjawiła się na balkonie, ale tylko na
chwilę. Na stoliku postawiła lusterko: uczesała włosy i umalowała usta, po czym wyszła. Ubrana była odświęt-
nie, inaczej niż zwykle.
W celi zapanował nastrój trudny do opisania.
Od tego dnia w naszym współżyciu - myślę o nas i o dziewczynie - coś się zmieniło.
Nie wychodziła na balkon co wieczór jak przedtem, ale co drugi dzień albo dwa razy w tygodniu.
Nadeszła zima. Zostaliśmy odcięci od świata cienką warstewką lodu na szybie. Do krat nie wolno było podcho-
dzić. Czekaliśmy wiosny. Na wiosnę kończył mi się wyrok. Więzniowie wiedzieli o tym, dlatego też liczyli
tygodnie, dni i ostatnie godziny.
Od trzech lat nikt z tej celi nie wyszedł na wolność. Najwyżej na półgodzinny spacer. Każdemu oprócz mnie
sądzone było więcej niż połowę życia spędzić pod kluczem.
Ruszyły lody. Nadeszła wiosna, a wraz z nią dzień mojego zwolnienia. Od samego rana chodziłem lekko po-
denerwowany.
Bałem się wolności. Tu wszystko było wiadome, a tam?
Nie wiedziałem, co może spotkać mnie po wyjściu za bramę. Każdy krok był niepewny. Pocieszałem się tylko
tym, że to, co miałem odsiedzieć, odsiedziałem. Teraz przyszła kolej na tych, którzy w ogóle nie siedzieli.
Kiedy przyszedł klawisz, żeby zabrać mnie ze sobą, podszedł jeden z więzniów. Położył mi rękę na ramieniu i
spojrzał błagalnie w oczy. Zanim się odezwał, wiedziałem już, co miał na myśli. Przez całe zeszłe lato myślałem
o tym. Wszyscy myśleliśmy o tym.
- Dobrze... dobrze - pocieszyłem go. - Bądz spokojny...
Pójdę prosto do niej i podziękuję za wszystko.
Zlub w agonii
Znałem ich wszystkich łącznic z nieboszczykiem Jankiem. Słowem całą rodziną. Helenką - żoną Janka, kobietą
jeszcze młodą, o długim tułowiu i krótkich nogach, nieco łysiejącą, Zygmunta, z którym mieszkałem w jednym
pokoju, a który w dzień pogrzebu wszedł do rodziny, i Władka - brata ciotecznego Janka. Nic znałem tylko tych,
którzy zawiadomieni telegramem o nagłej i niespodziewanej śmierci Janka przyjechali gdzieś z dalekiej wsi i
spóznili się na pogrzeb o bite cztery godziny.
Jednak trzeba by zacząć od piątku zeszłego tygodnia.
W piątek nad ranem Janek obudził się jak zwykle. Chwilą leżał spokojnie, czując na swym biodrze rozgrzany
zadek Helenki. Potem spojrzał na drugi tapczan, gdzie jak kocięta, w przykrótkich koszulkach, spała cała trójka
nie domytych dzieci. Budzik wskazywał godzinę piętnaście po piątej.
 Mam jeszcze piętnaście minut" - pomyślał i zapalił papierosa. Zaciągnął się kilka razy. Jakiś czas w zamyśleniu
spoglądał na wskazówki zegara i nadsłuchiwał jego monotonnego tykania. Potem pokrył śpiącą Helenkę. Za-
trzeszczały sprężyny.
Odezwał się budzik. Było wpół do szóstej.
Wtedy Helenka się obudziła.
- Przestałbyś, bo nie zdążysz do roboty. Na maszynce stoi zupa. Odgrzej ją i zjedz. W kredensie zawinięte masz
drugie śniadanie - powiedziała tylko i zasnęła na nowo.
Szybko ubrał się.
Zjadł trochę gorącej zupy, jaka została z kolacji, wsadził śniadanie-obiad do kieszeni i wyszedł na ulicę.
Po dziesięciu minutach był już na miejscu w pracy. Tu znowu przebrał się i stanął przy warsztacie.
Około godziny jedenastej zjadł drugie i ostatnie w swoim życiu śniadanie i poszedł do kasy po wypłatę.
O drugiej zawyła syrena fabryczna. Przyszła druga zmiana i Janek wraz z innymi wyszedł za bramę.
Było ich trzech. Każdy przy pieniądzach.
Wtedy właśnie padło sakramentalne:  No to co?" i wszyscy trzej w milczeniu ruszyli w kierunku spółdzielni.
Nabyli pół litra, przeszli przez tory i usiedli w zielsku, żeby ich nikt nic widział.
Wypili wódkę. Tamci dwaj wstali. Otrzepali spodnie i powiedzieli, że nie na raz sztuka i że jutro też jest dzień,
też będzie można obalić pół basa, i odeszli.
Janek powiedział tamtym, że on tu jeszcze zostanie, bo jakoś nagle zrobiło mu się niedobrze, i z urywanym od-
dechem, z wypiekami na twarzy, wyciągnął się na trawie i zasnął.
To było w piątek, a w niedzielą Helenka około południa stała pośrodku podwórza z zaciśniętymi pięściami
wzniesionymi do góry i pomstowała do Boga, że wolałaby zobaczyć tego skurwysyna w trumnie niż na własne
oczy.
Ludzie z podwórka, którzy wiedzieli o tym, że Janek wziął wypłatę w piątek i nie przyszedł do domu prosto z
roboty, a potem nic było go całą noc z piątku na sobotą, o tym, że w robocie go nic było i na drugą noc nic
wrócił do domu, śmiejąc się pocieszali Helenką, że nic się właściwie nie stało i wszystko jest jasne jak na dłoni.
Po prostu chłop wziął wypłatę, wypił trochę, poznał jakąś babę i zamelinował się u niej. Jak straci u niej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elpos.htw.pl