[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Słyszałem, że strzelają zatrutymi strzałami?
 Owszem.
 Niech pan to wezmie  podałem mu kartkę.  Proszę doręczyć profesorowi Pietri.
Teraz niech pan posłucha, jak chcemy się dostać do groty.
Mówiłem bez przerwy, nie mógł dojść do słowa. Przypuszczałem, że moi towarzysze
przedstawili rzecz nazbyt groznie. Wyjąłem kartkę i zacząłem rysować: helikopter, urwisko z
półką. Kątem oka dostrzegłem, że patrzył na rysunek. Wreszcie kiwnął głową. Przedstawia-
łem wszystko, jak gdybym myślał wyłącznie o bezpieczeństwie pilota i maszyny, uprzedzając
wszelkie jego możliwe obawy, a potem bez żadnej przerwy powiedziałem, że prawdziwe tru-
dności czekają dopiero we wnętrzu groty i kto wie, czy wyjdziemy z nich cało. Wspomniałem
o brnięciu w nurtach czarnej podziemnej rzeki i o czołganiu się błotnistymi kanałami w
zupełnej ciemności, podczas kiedy on będzie miał gwiazdy i słońce nad głową. Na koniec
mnie samemu, prawem przeciwieństwa, to skalne urwisko sterczące nad nami, rozjarzone
teraz ciepłym blaskiem wydało się najmilszym miejscem na ziemi. Spytałem, czy maszyna
jest gotowa do lotu i zanim otworzył usta, powiedziałem: to dobrze.
 A teraz, niech pan posłucha, jak nas zabrać ze skały, kiedy wrócimy już z rozbitka-
mi.  Mówiłem przez chwilę. Zadał kilka pytań, oświadczył, że rozumie.
 Dla pamięci opisałem to panu  zakończyłem.  Proszę schować tę kartkę.
Zresztą, jako pilot ma pan więcej doświadczenia. Zdajemy się na pana.
 Zrobi się  zadeptał papierosa.  Kiedy odlot?
 Zaraz  odrzekłem.
* * *
Byliśmy w powietrzu. Dżungla w dole, kamieniste pagórki spłaszczyły się i zmalały.
Dolinę okrywał półmrok, wyżej był świetlisty przestwór odcięty promieniami słońca. Copter
wspinał się przez warstwy cienia ku jasnemu sklepieniu. W poprzek skalnej ściany biegła
granica szarości i blasku. Nagle od mrocznych płyt oderwał się skrawek cienia. Pełzał wprost
do góry po oświetlonych porfirach. Zlewał się z mrokiem szczelin. Sunął po białawych bli-
znach zostawionych przez obrywy. Kabinę zalało światło. Zmrużyliśmy oczy. Między siedze-
niami leżał zwój linki MONSANTO. Była niewiele grubsza od zwykłego sznurka. Ale można
by na niej zawiesić cały helikopter. Na jej końcu zrobiłem trzy pętle. Dwie wsunąłem na uda,
trzecią pod ramiona. Obejmowały mnie jak szelki spadochronu. Rudy odblask, który wypeł-
niał kabinę, stał się nagle biały. Copter był naprzeciw wapiennych warstw urwiska. Przestał
się już wznosić. O sto metrów niżej została owa półeczka pokryta trawami.
Bielski podważył palcami zatrzaski w podłodze kabiny. Wyjął kwadratową klapę.
Usiadłem na jej brzegu opuszczając nogi. Wziąłem młotek, alpejski z przewleczonym przez
drzewce rzemieniem. Włożyłem go na szyję. Na linkę przepasującą piersi założyłem kilka
karabinków *. Wisiały na nich stalowe haki różnych rozmiarów. Strzelecki założył linę na
uchwyty w ścianach kabiny.
 Możesz schodzić  powiedział.
Oparłem się na łokciach o brzegi otworu. Opuściłem nogi. Dłońmi ująłem grubą blachę.
Z wolna wyprostowałem ręce. Uczułem opór liny. Już wisiałem w trzech pętlach. Nad sobą
miałem wypukłe czerwone blachy kadłuba. Biegły po nich sznureczki nitów. W ciemnym
kwadracie włazu dostrzegłem dwie twarze.
 Na dół!  zawołałem.
Powiew wirnika zaczął targać mi włosy. Lina wysuwała się gładko z kadłuba maszyny,
który  zdawało mi się  odpływa ku górze. Wisiałem siedemset metrów nad ziemią. Kryła
się jeszcze przed słońcem, ale tutaj świeciło z całą mocą. Na wapiennych płytach widziałem
sylwetkę maszyny. Lina nie rzucała cienia. Pod cieniem kadłuba kołysał się mój własny.
Byłem coraz niżej. Helikopter zmalał. Całą uwagę zwróciłem na ścianę. Była odległa o pięć-
dziesiąt metrów. Zbliżałem się do poziomu półki. W chwili, kiedy cień butów dotknął kępy
trawy, podniosłem dłonie. Przestali mnie opuszczać. Od półki biegła ciemna rysa do otworu
groty. Słyszałem szum wodospadu. Terkot helikoptera wydawał się daleki. Obiema dłońmi
wskazałem przed siebie, w stronę skały. Uczułem opór powietrza, napinanie się liny. Lecieli-
śmy w stronę skały.
Rzuciłem spojrzenie w górę. Copter wyprzedzał mnie nieco. Zostawałem w tyle na
* Karabinek  stalowy, owalny pierścień z automatycznym zamkiem. Stanowi część wyposażenia
alpinistycznego. Służy np. do łączenia liny ubezpieczającej alpinistów z kółkiem haka wbitego w szczelinę.
ukośnej linie. Pilot zahamował. Stumetrowej długości wahadłem leciałem do przodu. Nadbie-
gały powierzchnie wapieni, listki pnących roślin, liszaje porostów.
Obiema dłońmi chwyciłem linę, nogi wystawiłem naprzód. Stopami uderzyłem w ścia-
nę nieco poniżej półki. Uderzenie byłe tak silne, jakbym zeskoczył na ziemię z wysokości
kilku metrów. Ochroniły mnie buty na podeszwach z vibramu. Odrzucony  poleciałem do
tyłu. Obcasem strąciłem kamień. Spadał z jękliwym furkotem.
Zawisłem nad przepaścią, oddalałem się od ściany. Pęd zmalał. Wahnięcie do przodu
jęło mnie zbliżać do półki. Rzuciłem się na jej krawędz. Palcami zaczepiłem nierówności ska- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elpos.htw.pl