[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przód i zadania pytania. I zrobił w końcu ten krok tak cicho, \e sam nie zdawał sobie sprawy, i\
w ogóle się poruszył.
- Co ci się przytrafiło? - Własny głos zabrzmiał mu w uszach obco, dziwnie nieswojo.
Harfista spuścił wzrok na swoje dłonie, które spoczywały na ziemi niczym odwa\niki.
- Miałem spór - powiedział - z Ghisteslwchlohmem.
- Zawsze zwycięsko wychodziłeś z wszelkich sporów. - Morgon, nadal spięty,
bezszelestnie jak zwierzę postąpił jeszcze jeden krok.
- W tym równie\ stanęło na moim. Gdyby nie to, królestwo miałoby o jednego harfistę
mniej.
- Nie łatwo cię zabić.
- O, nie. - Spojrzał Morgonowi w oczy wzrokiem, którym niczemu nie zaprzeczał i o nic
nie prosił. Morgon miał ju\ zrobić kolejny krok, ale nie uczynił tego. Przeniósł pochodnię do
drugiej ręki. Płomień przypiekł mu skórę. Rzucił na ziemię gałąz, od której zajęła się kupka
suchych liści. W miarę, jak przygasały, na twarz Detha nasuwał się cień; Morgon widział ją
teraz taką jak dawniej, oglądaną z drugiej strony ogniska. Milczenie harfisty przyciągało go jak
magnes. Odniósł wra\enie, \e stąpa po cienkiej jak ostrze miecza kładce przerzuconej nad
przepaścią własnego gniewu i rozterki. Przykucnął wreszcie przy ogniu, zatoczył wokół niego
krąg, zmniejszył siłą woli.
- Dokąd zmierzasz? - spytał po chwili.
- Wracam do miejsca swoich narodzin. Do Lungold. Nigdzie indziej nie mam czego
szukać.
- Idziesz pieszo do Lungold?
Deth wzruszył nieznacznie ramionami, wykonał nieokreślony gest rękami.
- Nie mam konia.
- Co tam będziesz robił? Na harfie grać ju\ nie mo\esz.
- Nie wiem. Mo\e zacznę \ebrać.
Morgon zamilkł znowu. Przyglądał się harfiście, grzebiąc palcami w ziemi. Natrafił na
kapelusik \ołędzia i rzucił go w ogień.
- Przez sześćset lat słu\yłeś Ghisteslwchlohmowi. Wydałeś mu mnie. Okazał się a\ tak
niewdzięczny?
- Nie - odparł beznamiętnie Deth. - Obudziła się w nim podejrzliwość. Puściłeś mnie
\ywym z Anuin.
Dłoń Morgona znieruchomiała między martwymi liśćmi. Coś przez niego przepłynęło,
coś jakby ledwie uchwytny, dziki zapach wiatru, który hula nad pomocnymi rubie\ami, a w
nieruchomą letnią noc nad królestwem wnosi zaledwie aluzję swego istnienia. Po chwili
poruszył znowu dłonią; pod palcami przełamała się z cichym trzaskiem sucha gałązka. Dorzucił
jej połówki do ogniska i zaczął zbierać myśli, tak jakby przygotowywał się do pojedynku na
zagadki z kimś, kogo mo\liwości nie zna.
- Więc Ghisteslwchlohm był w An?
- Przebywa od jakiegoś czasu na bezdro\ach. Dochodzi tam do sił po wstrząsie, jakim
dla jego mocy była twoja ucieczka. Nie wiedział, gdzie jesteś, ale poniewa\ w moim umyśle
mo\e czytać jak w otwartej księdze, odnalazł mnie bez trudu w Hel.
Morgon podniósł na Detha wzrok.
- Czy wasze umysły są przez cały czas sprzęgnięte?
- Tak przypuszczam. Ze mnie Ghisteslwchlohm nie ma ju\ \adnego po\ytku, ale tobie
mo\e grozić niebezpieczeństwo.
- Nie szukał mnie w Anuin.
- Spotkałem się z nim siedem dni po opuszczeniu Anuin. Wydawało się mało
prawdopodobne, \e jeszcze tam jesteś.
- Byłem. - Morgon dorzucił do ognia garść suchych patyków i patrzył, jak zajmują się
ogniem, kurczą i zwijają pod wpływem gorąca. Nagle przeniósł wzrok na powykręcane palce
harfisty. - Co on ci, na Hel, zrobił?
- Sporządził mi harfę, bo moją starą ty mi zniszczyłeś i nie miałem \adnej. - W oczach
harfisty coś zabłysło; ni to wspomnienie bólu, ni tłumione, chłodne rozbawienie. Płomień
przygasł i Deth opuścił powoli głowę. Na jego twarz znowu nasunął się cień. - Ta harfa była z
czarnego ognia - podjął beznamiętnie. - Na jej ramie płonęły trzy rozpalone do białości
gwiazdki.
Morgonowi ścisnęła się krtań.
- I zagrałeś na niej - wyszeptał.
- Kazał mi. Le\ąc potem bez przytomności, czułem, jak wnika swoim umysłem w mój i
wydobywa zeń moje wspomnienia z wydarzeń w Anuin, z miesięcy naszej wspólnej podró\y, z
lat i stuleci, przez które mu słu\yłem, i z jeszcze dawniejszych czasów... Ta harfa miała dziwne,
udręczone brzmienie - przypominało głosy, które, jadąc przez Hel, słyszałem nocami.
- Ale darował ci \ycie.
Deth odchylił się, wsparł głowę o pień drzewa i spojrzał Morgonowi w oczy.
- Nie znalazł powodu, dla którego miałby mi je odbierać.
Morgon milczał. Gałązki w płonącym przed nim ognisku trzaskały jak łamane drobne
kości. Choć noc była ciepła, przeszedł go nagle zimny dreszcz. Przysunął się bli\ej ognia.
Jakieś zwierzę wywabione z zarośli zwróciło na niego świecące oczy, a potem zamrugało i
Zniknęło. W panującej wokół ciszy wisiało tysiąc zagadek, które powinien zadać, ale wiedział,
\e w odpowiedzi usłyszy od harfisty jedynie nowe zagadki. Siedział przez chwilę w tej otchłani
ciszy, ugniatając w dłoniach światło.
- Marna to zapłata za sześć wieków wiernej słu\by - odezwał się w końcu. - Czego się
po nim spodziewałeś, proponując mu swe usługi?
- Powiedziałem mu, \e potrzebuję pana, a nie wystarcza mi \aden król omamiony jego
łgarstwami. Pasowaliśmy do siebie. On tworzył iluzje, ja je podtrzymywałem.
- Niebezpieczna to była iluzja. I nigdy nie bał się Najwy\szego?
- A czy Najwy\szy dał mu jakiś powód, dla którego miałby się go obawiać?
Morgon wziął w palce liść i wło\ył go do ogniska.
- śadnego - przyznał, trzymając dłoń w ogniu i sięgając do wspomnień. - śadnego -
powtórzył szeptem. Ogień ryknął nagle bezgłośnie pod jego dłonią, przywołując go do
rzeczywistości. Cofnął szybko rękę, łzy napłynęły mu do oczu. Przełykając przekleństwa,
wsunął sobie sparzoną dłoń pod pachę i przygarbił się. - Ale\ ze mnie gapa.
- Nie mam wody, Morgonie...
- Zauwa\yłem. - Głos miał schrypnięty z bólu. - Nie masz wody, nie masz \ywności, nie
chroni cię prawo ani bogactwo, nie masz nawet na tyle czarodziejskiej mocy, by uchronić się
przed poparzeniem. A z jedynej rzeczy, jaką jeszcze posiadasz, nie jesteś w stanie korzystać.
Jak na człowieka, który dwa razy w ciągu siedmiu dni ledwie uniknął śmierci, stworzyłeś wspa-
niałą iluzję bezsiły. - Podciągnął kolana i wsparł na nich czoło. Milczał przez chwilę. Nie
spodziewał się dowiedzieć czegokolwiek od harfisty i ju\ mu na tym nie zale\ało. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elpos.htw.pl