[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dobra! Zjem obiad i zmontuję piecyk! powiedziałem wesoło. Mogę jeszcze na-
rąbać drzewa na połowę zimy i w ogóle pozamiatać całe mieszkanie!
Było mi teraz tak lekko na sercu, że z równym zapałem mógłbym się podjąć zmontowania
całej lokomotywy, a nie tylko głupiego piecyka elektrycznego. Błyskawicznie rozebrałem się
i wskoczyłem do łóżka. Patrzałem, jak ojciec kręcił się jeszcze po pokoju, i nagle po-
stanowiłem, że muszę, ale to koniecznie muszę mu powiedzieć, co sobie w tej chwili
pomyślałem...
Wiesz, bo w ogóle to ty jesteś fantastyczny! Słowo daję!
Ojciec roześmiał się.
Tak? No, to w ogóle wstawaj zaraz z łóżka i idz się w ogóle umyć! I przestań co
chwila mówić w ogóle !
Zbudziłem się dość pózno. Aatwo było wczoraj powiedzieć: zmontuję piecyk. Pół dnia
prawie nad tym żelastwem siedziałem! Jak z jednej strony weszło, to z drugiej wyskakiwało.
A kiedy wreszcie wszystko już się jako tako trzymało i chciałem spróbować, czy grzeje, za-
czepiłem nogą o kabel i cały piecyk spadł ze stołu. Spirala puściła z jednej strony i trzeba
było zaczynać od nowa. Nie wiem, skąd ojciec taką spiralę wytrzasnął! Sprężynowało to
draństwo tak, że materace powinno się z tego robić, a nie do piecyka zakładać.
Inna rzecz, że od początku całej tej roboty śpieszyłem się i myślałem zupełnie o czym
innym. O Elżbiecie, oczywiście. Już rano przy śniadaniu postanowiłem, że opowiem jej całą
rozmowę z ojcem. Niech wie, jaki on jest. Tak. I powiem jej to, czego wczoraj nie
powiedziałem. Nie będę już tak stał, jak zaczarowany. Bo dlaczego niby miałbym nie
powiedzieć? Cóż to strasznego?
Kiedy piecyk był wreszcie gotów, zegar bił dwunastą. Szybko usmażyłem jajecznicę,
żebym potem mógł uczciwie powiedzieć ojcu, że obiad zjadłem. Mieszkania oczywiście nie
zamiotłem. Przecież ojciec chyba wiedział, że to był tylko żart. Wyskoczyłem po rower.
No, ona już się pewno ze dwa razy wykąpała! Mocno chyba zdziwiona, czemu się
spózniam... myślałem po drodze. A może i Gruby tam jest? Pedałowałem z całych sił i w
parę minut byłem już nad stawem, na angielskim brzegu. Kąpało się tu parę osób, jakaś
dziewczyna z chłopcem pływała na kajaku, ale Elżbiety nie było.
Objechałem staw dookoła. Może jest na skarpie, od strony parku? myślałem, rozglądając
się uważnie. Pchałem rower po piachu, koła wrzynały się, ale nie czułem tego. Elżbiety
nigdzie nie było.
Nagle ktoś przytrzymał mi z tyłu rower. Odwróciłem się gwałtownie: to mały Jasio
Zimek w długich, mokrych majtkach, pobrudzony piachem z całej siły ciągnął rower za
tylny błotnik. Zmiał się. W pierwszej chwili chciałem krzyknąć na niego, ale przyszło mi do
głowy, że przecież w tej chwili to jedyny znajomy tutaj, nad wodą... Widział mnie już kiedyś
z Elżbietą, więc może by ją poznał. Bo chyba była tu, tak jak codziennie, o dziesiątej...
Puść, Jasiu... Słuchaj no! Widziałeś tu może dzisiaj taką dziewczynę, co to kiedyś
szła ze mną i przezywałeś nas, pamiętasz?
Nie pamiętam! powiedział Jasio. Przewieziesz mnie?
Przewiozę, ale powiedz: była tutaj ta dziewczyna?
Taka twoja panna?
Niech będzie, że panna. Ale była czy nie?
Była! stwierdził Jasio. Była... albo nie. Niebyła. A wiesz, ja mam królika! I on
zdechł!
No i rozmawiaj tu z takim! Była albo nie była! I on ma królika, który zdechł. Zdenerwowałem
się i szarpnąłem ostro rower. Przełożyłem go przez ramię, zacząłem wspinać się po
skarpie...
W parku niedaleko ujechałem. Zaraz przy pierwszych drzewach natknąłem się na
Grubego, który spał w cieniu. Potrąciłem go lekko, potem mocniej... Niechętnie odwrócił się
na drugi bok, był zupełnie zaspany i zły.
Czego się drzesz? powiedział ze złością. Przecież nie śpię i słyszę wszystko, co
do mnie mówisz!
Nic jeszcze do ciebie nie mówiłem, bałwanie, więc co mogłeś słyszeć?!
No, to czemu mnie szarpiesz, jak nic nie mówiłeś? Odczep się, daj spać... i już
zamierzał odwrócić się z powrotem, ale powstrzymałem go jakoś, ciągnąc za ramię.
Gruby! Ocknij się! Gadaj: była tu Elżbieta?
Co znowu Elżbieta?
Ale po chwili otrzezwiał i już zupełnie przytomnie powiedział:
Czy to moja wina, że zgubiłeś Elżbietę? A kto ma wiedzieć, gdzie ona jest: ja czy
ty?
Nie wygłupiaj się... Miała tu być, a nigdzie jej nie ma!
Może jest w domu? Byłeś tam?
Zwariowałeś? U Małeckich miałem szukać?
A czemu nie? Co to, nie byłeś tam nigdy? Nieśmiały się znalazł! Gruby skrzywił
się ironicznie i pokiwał głową: Aleś się zmienił! Bolesław Wstydliwy myślałby kto!
Nic nie odpowiedziałem. Patrzałem na niego bezradnie, byłem zdenerwowany i nie
wiedziałem zupełnie, co mam zrobić.
Słuchaj, a może ona jest chora? powiedział po chwili Gruby, już poważnie. Co?
Nie pomyślałeś o tym? Mnie też jeszcze ucho boli po wczorajszej kąpieli. Może się
przeziębiła?
Nie pomyślałem, że może być chora, to prawda. No, tak. Ale jeśli nie jest chora
i mimo to nie przyszła? Może miała jakąś awanturę z ciotką? Dość pózno ją wczoraj
odprowadziłem... A może Zbyszek coś naskarżył?
Gruby! Chodz tam ze mną, dobra? poprosiłem. Wiesz, głupio mi jakoś samemu
iść po tej bójce ze Zbyszkiem. Pójdziesz?
Niech stracę! mruknął Gruby i podniósł się. Tylko nie wiem, kiedy ja się ode-
śpię...
Szliśmy przez park na przełaj, zresztą kto tu u nas chodził po ścieżkach? Park był
stary i zapuszczony, trawa sięgała kolan, wkręcała się w szprychy roweru. Gruby mówił po-
mału, niechętnie:
Dziś w nocy stary znowu przyszedł na gazie i szurał do trzeciej! Mówię ci, żyć się
nie chce...
Tak... niewesołe... A może ściągnij ty kiedy milicjanta, jak się będzie awanturował?
powiedziałem. Nastraszy go jakoś albo co?
Gruby się zatrzymał.
Coś ty, głupi? oburzył się. Na własnego ojca będę milicję nasyłał?
Jak nie ma innej rady...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]