[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ledwie domówiwszy tych słów, zniknął nagle, a na jego miejscu ukazał się wysoki
mężczyzna, opatulony od stóp do głów i wsparty na ramieniu innego wysokiego mężczyzny,
który próbował coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć głosu. Nastąpił oczywiście masowy pęd
do drzwi i przez kilka minut zdawało się, że wszyscy utracili zmysły, gdyż działy się
najdziwniejsze rzeczy, a nikt nie odezwał się nawet słowem. Pan March zniknął zupełnie w
uścisku czterech par kochających ramion; Jo skompromitowała się mdlejąc nieomal i Laurie
musiał ją cucić w pokoiku na naczynia stołowe; pan Brooke pocałował Meg zupełnie przez
pomyłkę, jak to niezbyt składnie wyjaśniała dystyngowana Amy potknęła się o stołek i nie
próbując nawet wstać z podłogi, ściskała z płaczem ojcowskie buty w sposób niezwykle
wzruszający. Pani March pierwsza się opamiętała i podniosła ostrzegawczo rękę: Psst!
Pamiętajcie o Beth!
Ale było już za pózno. Drzwi gabinetu otwarły się na oścież i na progu ukazał się mały
czerwony szlafroczek. Radość dodała siły osłabionym nogom i Beth rzuciła się wprost w ramiona
ojca. Nieważne, co działo się potem, gdyż radość przepełniała serca, zmywając gorycz
przeszłości i pozostawiając tylko obecną słodycz.
Bynajmniej nie romantyczny, lecz zdrowy, serdeczny śmiech przywrócił wszystkich do
normy, gdy za drzwiami odkryto Hannę, szlochającą nad tłustym indykiem, którego zapomniała
odłożyć, kiedy przybiegła z kuchni. Kiedy śmiech ucichł pani March zaczęła dziękować panu
Brooke za wierną opiekę nad mężem, na co pan Brooke przypomniał sobie nagle, że panu
Marchowi należy się wypoczynek i zabierając ze sobą Laurie, pośpiesznie odszedł. Obojgu
rekonwalescentom przykazano więc, by odpoczęli, co też uczynili, siadając razem w wielkim
fotelu i pogrążając się w rozmowie.
Pan March opowiadał o tym, jak marzył, by sprawić im niespodziankę i o tym, jak, gdy
pogoda się poprawiła, doktor pozwolił mu z niej skorzystać, a także jak oddany był Brooke, który
okazał się najbardziej godnym szacunku i prawym młodym człowiekiem. Dlaczego w tym
właśnie miejscu pan March przerwał na chwilę i spojrzawszy najpierw na Meg, która gwałtownie
grzebała w kominku pogrzebaczem, popatrzył na żonę, unosząc pytająco brwi, to pozostawię
waszej wyobrazni; a także to, dlaczego pani March skinęła lekko głową, po czym dość
nieoczekiwanie zapytała czy nie chciałby czegoś zjeść. Jo zauważyła i zrozumiała te spojrzenia i
kiedy smętnie wychodziła, by przynieść wino i bulion, mruczała pod nosem zamykając drzwi: -
Nienawidzę godnych szacunku młodych ludzi o brązowych oczach!
Nigdy nie było takiej świątecznej kolacji jak tego dnia. Sam tłusty indyk był nie lada
widokiem, kiedy Hanna podała go, nadziewanego, zrumienionego i przybranego; budyń po
prostu rozpływał się w ustach, podobnie jak galaretki, którymi Amy objadała się niczym mucha
w garnku z miodem. Wszystko udało się znakomicie, co było aktem łaski, gdyż, jak mówiła
Hanna: Tak straciłam głowa, proszę pani, że to cud, że nie przypaliłam budyń albo nie
nadziałam w indyk rodzynki, i wreszcie nie wyrzuciłam to wszystko na obrus .
Pan Laurence i jego wnuk jedli razem z nimi, a także pan Brooke, na którego Jo rzucała
ponure spojrzenia, ku nieskończonej uciesze Laurie. U szczytu stołu stały obok siebie dwa fotele,
na których siedzieli Beth i ojciec, ucztując skromnie nad kurczakiem i owocami. Wznoszono
toasty, opowiadano historie, śpiewano pieśni, snuto wspominki, jak mawiają starzy ludzie, i
bawiono się wyśmienicie. Planowano przejażdżkę sańmi, ale że dziewczęta nie chciały opuścić
ojca, więc goście odeszli wcześnie, a w zapadającym zmierzchu szczęśliwa rodzina usiadła
wokół kominka.
- Dopiero co, rok temu martwiłyśmy się, jak smutne będę nadchodzące święta.
Pamiętacie? - zapytała Jo, przerywając krótką ciszę, jaka zapadła po długiej rozmowie na różne
tematy.
- Był to w sumie przyjemny rok! - powiedziała Meg, uśmiechając się do ognia i gratulując
sobie, że potraktowała pana Brooka z godnością.
- Ja myślę, że był on dość trudny - zauważyła Amy, rzucając zamyślone spojrzenie na
odblask światła w swoim pierścionku.
- Cieszę się, że już się skończył bo mamy cię z powrotem - szepnęła Beth, która siedziała
na ojcowskich kolanach.
- Wyboistą drogą musieli wędrować moi mali pielgrzymi, zwłaszcza w ostatniej części
drogi. Ale dałyście sobie dzielnie radę i myślę, że wasze tobołki już niedługo spadną - powiedział
pan March, spoglądając z ojcowskim zadowoleniem na skupione wokół niego cztery twarze.
- Skąd wiesz? Czy mama ci powiedziała? - zapytała Jo.
- Niewiele. Trawa pokazuje skąd wieje wiatr, a ja dokonałem dziś wielu odkryć.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]