[ Pobierz całość w formacie PDF ]
King ruszył powoli w jego kierunku.
Więc teraz masz okazję rzucił mu w twarz.
Naciśnij ten cholerny cyngiel i miej to z głowy.
Stój! krzyknął jeden z policjantów do
Kinga.
Rzuć broń! zawtórował mu drugi, zwraca-
jąc się do Duncana.
Obaj puścili to mimo uszu. King nie zatrzymał
się, a trzymający go na muszce przeciwnik zastygł
bez ruchu u progu popełnienia ostatniego wiel-
kiego błędu swego życia.
Duncan zamrugał, zaskoczony determinacją
Kinga. Poczuł mdłości w żołądku i ucisk przeraże-
nia w gardle. Musi natychmiast dokonać wyboru,
a nie ma dobrego wyjścia.
Niepewną ręką uniósł pistolet, odbezpieczył
i wykrzyknął niczym błazen:
Umarł król, niech żyje król!
Rozległ się strzał. King stanął w Uoł kroku,
czując straszliwy, rozlewający się w piersi ból.
Sharon Sala 237
Z ust wyrwał mu się wściekły ryk protestu, ale było
za pózno. Zastygły ze zgrozy patrzył, jak Duncan
osuwa się bezwładnie na podłogę, oczy zachodzą
mu mgłą, a wokół niego rozlewa się plama krwi.
Duncan McCandless, jak zwykle, wybrał najłat-
wiejsze wyjście ze złej sytuacji. Odebrał sobie
życie.
Jasny gwint! zaklął jeden z policjantów,
odsuwając Kinga na bok. Wezwij pogotowie
rzucił do kolegi, który natychmiast wykonał
polecenie.
Nie tracili czasu na przekonywanie go, że nikt
nic nie mógł na to poradzić. Kiedy niezrów-
noważony człowiek ma w ręku naładowaną broń,
ktoś musi ucierpieć. Równie dobrze mógł strzelić
do któregoś z nich.
King odwrócił się na pięcie i ogłuszony wyszedł
przez otwarte drzwi do holu. Nieznośny ból w pie-
rsi był niczym w porównaniu z udręką duszy. Czuł
się bezradny, niepewny i zdradzony w sposób,
jakiego nigdy nie podejrzewał.
Jak błędny skierował się do windy, roztrącając
personel medyczny i ekipę policjantów, którzy
nagle zatłoczyli wąski korytarz. Musiał się czym
prędzej wydostać z tego koszmaru. Jedyną rzeczą,
która trzymała go przy życiu, była myśl o Jesse.
Jest gdzieś tam... na zewnątrz. Musi ją znalezć.
Co s/e dzieje? dopytywała się zdenerwowana
238 UPRAGNIONE DZIEDZICTWO
Jesse, kiedy kapitan Shockey manewrował wozem
policyjnym pośród zatłoczonych ulic Tulsy.
Czerwony kogut na dachu rzucał ostrzegawcze
błyski, domagając się pierwszeństwa przejazdu.
Słyszała komunikaty nadawane przez radio poli-
cyjne, ale niemal wszystko było zaszyfrowane. Nie
rozumiała przekazywanych wiadomości, lecz mi-
na Shockeya nie wróżyła nic dobrego.
Bała się odpowiedzi.
Policja i personel medyczny są na miejscu
mruknął tonem wyjaśnienia.
Personel medyczny? Czuła, że robi jej się
niedobrze. Z trudem wykrztusiła następne pytanie:
Ktoś został ranny?
Shockey poprawił się na siedzeniu, szukając
chłodniejszego, wygodniejszego kawałka miejsca.
Słońce wpadające przez okno neutralizowało słaby
powiew klimatyzacji, a fotele w tych wozach
zawsze pozostawiały wiele do życzenia.
Tak czy owak, policjant nigdy nie ma lek-
kiego życia. W końcu Shockey odchrząknął
i wyrzucił z siebie:
Nikt nie został ranny. Ktoś nie żyje.
Tylko nie King! jęknęła i schowała twarz
w dłoniach. To nie może być King. Nie przeżyłaby
tego. Szybciej, szybciej, błagam! Zdusiła
szloch i zacisnęła rękę na uchwycie w drzwiach, aż
palce jej zbielały.
Na parkingu przed apartamentowcem stało tyle
Sharon Sala 239
urzędowych samochodów, że Shockey miał trud-
ności z wjazdem.
Jesse rozglądała się rozpaczliwie pośród tłumu
kłębiącego się wokół i przed wejściem do budyn-
ku, lecz nie widziała nic prócz mundurów.
Shockey zahamował i błysnął odznaką przed
funkcjonariuszem pilnującym porządku. Jesse
skorzystała z okazji i wyskoczyła z auta, zanim
kapitan zdążył odpiąć pasy. Jej serce biło tak
mocno, że z trudem oddychała. Każdy krok był
męką, kiedy biegła na uginających się ze strachu
nogach w kierunku wejścia ocienionego szeroką,
prążkowaną markizą.
Paru policjantów zwróciło uwagę na ładną,
ciemnowłosą kobietę w zielonej sukience przecis-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]