[ Pobierz całość w formacie PDF ]

trupów i rannych. Tym, co się obaleni, a żywi jeszcze chcieli ratować, nikt nie śmiał przyjść w
pomoc, gdyż z murów bezustannie sypały się głazy i drzewo; lano wodę, sypano garnki ze smołą
zapaloną, które oblewały ogniem i płonęły na ludziach, zadając im straszne męki.
Na widok tej obrony zajadłej cesarz pobladł z gniewu zarazem i strachu o swych żołnierzy. Lękał się
postradać, co miał najmężniejszego w tym pierwszym boju o jeden z grodów, gdy tyle ich jeszcze i
ziemi tyle wojować było trzeba.
Odstąpić nie było sposobu, srom ogarniał przed tą ciżbą w sukmanach cofać wojsku cesarskiemu.
Nowych więc słano na pomoc, a ci, zaledwie przybywszy, padali ranni lub uchodzili pokaleczeni. Na
owych pomostach leżały już same trupy prawie, które nowo przybywający łucznicy zrzucać musieli
precz, aby sobie miejsce uczynić.
Widok był krwawy i przerażający. Z rozbitych owych pocisków
kamiennych, głazów, gruzu, wznosiły się chmury pyłu wygryzającego oczy, dym palącej się smoły wił
się po ziemi, leżący i obaleni próżno się usiłowali uwolnić od zbroi, które rozpalone od wrzątku i
smoły żywcem ich piekły. Z obu stron wzmagała się wściekłość, którą widok i woń krwi upaja. Dwu
zakładników leżało zabitych przez własnych braci. Cesarz patrzał na to z dala i sromem oblała mu się
twarz. Oczyma szukał Zbigniewa, ale go w pobliżu nie było. Stał pod taranem zakryty ścianą z tarcic
i z gniewu miotał się bezprzytomny. Rachuba jego była fałszywą, wstyd go ogarniał. Nie żal mu było
ludzi, omyłka go popełniona sromem okrywała, lękał się nieprzyjaciół, których sobie przyczynił
okrucieństwem.
Pod główne wrota, których część zatoczony taran przysłaniał, poczęto ogień podkładać i podkopywać
się z drugiej strony, aby móc podłożywszy drągi wyłamać ogromne podwoje, całe żelazem obite.
Robotnicy pracowali tu ogniem i toporami zarazem, gdy z wierzchu pomiędzy rusztowanie a mur
spuszczono gwałtownie kloc olbrzymi. Ten spadając zdruzgotał część taranu i z jego cząstkami spadł
na karki tym, których on miał osłaniać. W ślad za nim posypały się kamienie, polał ukrop dymiący.
Wojsław ciskać kazał na drewniany pomost garnki ze smołą zażegniętą, która suche drzewo
płomieniem objęła. Płomienie wznosiły się ze wszech stron.
Piechota co żywiej uchodzić zaczęła, rzucili się i łucznicy stojący na górze ku drabinom. Wtem
widłami żelaznymi chwytać ich poczęli ludzie z murów i kilku porwawszy na nie do góry, cisnęli na
ziemię, na której trupami legli.
Syn Wojsławów, cudem ocalony, żył, drugi jego towarzysz, choć ranny, klęczał na pomoście
obwiązując ręce, aby zatamować krew upływającą. Sami łucznicy, przywiązując cenę do
zakładników, zerwali im sznury i pochwycili z sobą. W czas właśnie, gdyż owo rusztowanie ogromne
płonęło już ogniem zewsząd, trzaskało i walić się poczynało, głowniami ognistymi obsypując murów
podnóże.
Ze wzgórza, na którym cesarz sobie obrał stanowisko, aby się przypatrzeć szturmowi, widać było
każde wojska poruszenie. Zobaczył też Henryk i uchodzącego spod bramy Zbigniewa, przed którym
znaczek jego niesiono. Nim się miał czas od murów odsunąć, kilka bełtów ugodziło go w zbroję,
raziło konia, którego dosiadł, i pokaleczyło dwóch ludzi, co z nim byli.
Zbigniew nie śmiał się już nawet zbliżać do cesarza, bo się lękał gniewu jego. Zwiatopług z hrabią
Wackiem i Detryszkiem szli z innej strony, cofnął się więc mrucząc ku padołowi i pozostał sam
widzem gniewnym a bezczynnym tego wysiłku, którego bezskuteczność widzieli już wszyscy.
Wiprecht Groicz przypadł do cesarza Henryka, rozpalony bojem, do którego najlepszych ludzi swych
prowadził. On sam miał zbroję kilkakroć rażoną pociskami, u hełmu róg jeden odtrącony.
 Przeklęci  zawołał, zbliżając się do cesarza  przeklęci niech będą doradcy ci, co sami się
zgubiwszy, drugich w matnię prowadzić gotowi!
Słowa te zarówno się mogły stosować do Zwiatopługa i Zbigniewa.
Współzawodnik czeskiego króla, Borzywoj był szwagrem Wiprechta, który w sercu pewnie stronę
jego trzymał i obu królestwa się dobijającym, Czechowi i Polakowi, był przeciwnym.
Henryk V, choć doznał zawodu i w sercu gniewnym był, nie chciał okazać zwątpienia i zawołał do
Groicza:
 Straconego nie ma jeszcze nic, oprócz trochy drzewa i kilkudziesięciu ludzi, o których łatwo!
 O takich jak ci, co nam tu giną, Miłościwy Cesarzu  odezwał się Groicz
 niełatwo, nawet Waszej Cesarskiej Miłości. Nabito nam w pierwszym starciu kwiatu rycerzy!
Gdybyż zginęli przynajmniej w bitwie walnej, walcząc w szyku przeciw rycerzom, nie byłoby sromu
ni żalu, ale od gawiedzi i czerni mizernie belkami i kamieniami młyńskimi być tłuczonym, zaprawdę
ciężko jest i boleściwie!
Cesarz, który zawsze najmocniej w złota wierzył potęgę, przywoławszy do siebie Groicza, szepnął
mu, aby wieczorem na rozmowę wyzwać starszyznę i starać się ją kupić datkami.
 Gdy raz miasto poddadzą, złoto się powróci  dodał  odbierzemy je z nawiązką, a ludzi
każemy potracić!
Groicz, który lepiej pono znał kraj i ludzi, pochwiał głową.
 Daremna to rzecz  rzekł  ci, co się krwi własnej nie lękali przelewać dla obrony miasta, nie
dadzą go za złoto. Droższe im były dzieci od złota! Próżno myśleć o tym. Zbigniew winien, on
wszystkiego przyczyną, on kłamcą i zawodnikiem!
Nadszedł na to jednooki Zwiatopług, za którym konia wiedziono ranionego, i usłyszał to narzekanie
na Zbigniewa, w którego obronie stanąć musiał.
 Nie bijcie nań  wtrącił  człek nieszczęśliwy jest. Szląsk Bolkowa dzielnica, tu ludzie się
swego pana lękają, gdy pójdziemy dalej, lepiej i inaczej będzie.
 Więc  podchwycił Henryk  więc Głogów mielibyśmy rzucić tak i ze wstydem odejść od
niego!
 Miłościwy Panie  zagrzmiał śmiały głos Wiprechta  im prędzej stąd pójdziemy, tym lepiej.
Dla marnego tego gniazda ludzi tracić, siły terać! A oto jesień za pasem, wody wyleją, rzeki
powzbierają, paszy zabraknie, głód przyjdzie.
Cesarz zamilkł.
Bój się toczył jeszcze. Było już z południa. Szturm cesarskich nie ustawał, ale siły mu znacznie ubyło.
Trupów i rannych moc wielka na wałach leżała. Co się w grodzie działo, nie wiedział nikt, obrona
była coraz gorętsza. Z wierzchołka wież poprzystawianych widziano padających od strzał, lecz tych
wnet niewiasty chwytały i do domów odnosiły. Na ich miejsce stawali drudzy. Obrona, do której
niekoniecznie żołnierskich, byle silnych rąk dosyć było, zdawała się wzmagać i stawać dzielniejszą z
każdą chwilą. Jeśli w którym miejscu na krótko ustała, a ludzie ośmielani nacisnęli tam, można było
ręczyć, iż gdy podejdą, runie na nich zgotowane wcześnie mordercze jakieś narzędzie. Ludzie
rozbierali domy, obalali szopy, wydzierali ze ścian bierwiona, progi z chat i budowli, nieśli całe
łomy obalonych murów i spychali je na głowy napastników.
Wieczór nadchodził, który miał dać obu stronom spoczynek. Cesarscy nie tylko że żadnych wrót nie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elpos.htw.pl